Wajrak o zwierzętach w Bieszczadach
Oni byli prawdziwymi królami tych gór. Z długimi włosami i siwymi brodami, w kapeluszach często ozdobionych jakimś piórem, przypominali dzikich kanadyjskich traperów. Krążyły o nich legendy, że są ludźmi prawdziwie wolnymi, na których nie ma wpływu ani milicja, ani władza żadna inna. Nikt nie wiedział, z czego żyją, ale to nie było ważne, bo wystarczyło, aby bieszczadnik wszedł do knajpy, a wszyscy od razu chcieli mu stawiać, co chciał i ile chciał. Bo to był wielki zaszczyt dla takiego człowieka spoza Bieszczadów postawić bieszczadnikowi obiad, nie mówiąc już o tym, żeby się z nim napić piwa lub taniego wina.
Dla Romka i mnie wejście do kasty bieszczadników wydawało się rzeczą absolutnie niemożliwą i nieosiągalną. Aż do pewnego lipcowego dnia, gdy stanął przed nami jeden z najważniejszych – Zdzichu Rados z Cisnej, znany z tego, że rzeźbił w drewnie. Zwykle bowiem tak bywało, że bieszczadnik też był artystą. Nie pamiętam, gdzie Zdzichu Rados nas zaczepił, być może było to w barze Pulpit w Ustrzykach Górnych, którego nazwa wzięła się stąd, że zdemolował go kiedyś żubr o imieniu Pulpit.
Pamiętam Zdzicha z siwą brodą, w słomianym kapeluszu, który mówi do nas tak: – Chłopaki, chcecie ze mną pracować? Zbierać jagody? – mówił, szelmowsko się uśmiechając. – Zarobicie na wakacje nad morzem – dodał, co miało oznaczać, że naprawdę nie będziemy wiedzieli, co zrobić z kasą.
Od razu się zgodziliśmy. Po pierwsze, to była nobilitacja. Po drugie, co tu dużo gadać, zawsze nam brakowało pieniędzy.
Tak trafiliśmy do obozu bieszczadników zbieraczy jagód pod Przysłupem Caryńskim. Był tu przypominający tunel wojskowy namiot w stanie znacznie gorszym niż te harcerskie i ognisko, nad którym gotowała się w wielkim kotle zupa. Była to zupa wieczna, bo nigdy nie przestawała się gotować. Jej smak zmieniał się w zależności od tego, co wpadło do kotła. Jak wrzucili ziemniaki, to była ziemniaczana, jak cebulę, to była cebulowa, a jak prawdziwki, to grzybowa.
Za dnia zbieraliśmy jagody zbieraczkami, co wyglądały jak skrzyżowanie małej łyżki od koparki z grzebieniem. Nie była to łatwa praca, bo trzeba umieć czesać nimi tak, aby zbierać jak najwięcej jagód, a jak najmniej liści. Zresztą na liście w jagodach też był sposób. Ze starych koców robiliśmy rynnę zjeżdżalnię z niewielkim zakrętem. Gdy sypało się z góry jagody, to te, turlając się, pokonywały całą drogę do ustawionych na dole kobiałek, natomiast liście zostawały na kocu. W dzień zbieraliśmy, potem czyściliśmy, na końcu ktoś znosił je na dół do punktu skupu, a my siadaliśmy przy ognisku. I jedząc wieczną zupę, słuchaliśmy opowieści. W naszej ekipie był taki jeden z Pomorza, co wiele lat temu przepił kuter rybacki i wyjechał w Bieszczady. Był też taki, co mieszkał w ziemiance, ale w tygodniu musiał przeczytać przynajmniej jedną książkę. Był i taki jeden, co siedział w kryminale, nie wiem za co, ale w rzeczywistości był łagodny jak baranek. I był młody Rom o ksywce oczywiście „Cygan”, który potrafił rzucić każdym nożem – nawet takim blaszanym z harcerskiego niezbędnika – tak, że wbijał się w drzewo.
Nasłuchaliśmy się historii o kryjówkach UPA, w których leży broń, i o zakopanych skarbach. Ale Romka i mnie oczywiście interesowały opowieści o wilkach grasujących w wielkich watahach, o niedźwiedziach, co krążą po okolicy, o żmijach niezwykle jadowitych. Wśród tych opowieści były trzy, które mnie najbardziej zafascynowały. I wcale nie chodziło o wilki, niedźwiedzie ani o rysie. W Bieszczadach były trzy takie zwierzaki, których nie mógłbym zobaczyć nigdzie indziej. Ani w Tatrach, ani w Puszczy. To puszczyk uralski – wielka sowa, którą czasem widywaliśmy, jak gdzieś przemyka niczym duch albo wielki motyl. Z ornitologicznych spotkań wWarszawie wiedziałem, że w obronie młodych potrafi rzucić się na intruza z pazurami. Drugim zwierzęciem był żbik, który przypomina kota domowego, ale nim nie jest. Kiedy o nim słuchaliśmy, naukowcy dyskutowali, czy żbiki jeszcze w Polsce w ogóle żyją. Wreszcie trzecim był wąż Eskulapa. – Jest długi na kilka metrów i gruby jak ramię drwala. Dusi swoje ofiary – opowiadali przy zupie bieszczadnicy, a Romek i ja postanowiliśmy, że musimy go znaleźć.
Jeszcze w tym samym roku ruszyliśmy w najdziksze ostępy. Przeszukiwaliśmy bukowe lasy, zakamarki w nielicznych bieszczadz- kich skałach. Romek sprzedał pas wojskowy, śpiwór i sweter, żebyśmy mogli zostać dłużej, ale niewiele nam to pomogło. Udało nam się zobaczyć zaskrońce, trochę żmij, ale węża, który byłby gruby jak ramię drwala – nie. Wiele lat później okazało się, że szukaliśmy po prostu nie tam, gdzie trzeba.
Duch pierwszy
– Chcesz zobaczyć węża Eskulapa? – profesor Henryk Okarma, szef Instytutu Ochrony Przyrody PAN, był wyraźnie rozbawiony opowieścią o bieszczadnikach i dzikich ostępach. Po latach zwierzyłem się mu, że moim marzeniem jest zobaczenie tego węża. – Wcale nie jest tak trudno. Musisz poznać Kasię Kurek i Staszka Burego, no i może wypić jedno piwo oraz zjeść fasolkę po bretońsku. To cały wysiłek, jaki trzeba włożyć w poszukiwanie tego węża – żartuje profesor, a mnie robi się trochę głupio.
Z ekipą stanowiącą trzon projektu czynnej ochrony węża Eskulapa spotykam się w Bieszczadach. Ani dr Kasia Kurek, ani Staszek Bury, ani dr Bartłomiej Najbar z Uniwersytetu Zielonogórskiego w niczym nie przypominają hardych ludzi gór. Bartłomiej wygląda jak turysta, Kasia jest po prostu młodym energicznym naukowcem zajmującym się gadami, a Staszek wówczas jest po prostu licealistą (dziś jest bardzo dobrym młodym naukowcem). Owszem, wiem, że Bartłomiej to jeden z najlepszych speców od gadów w Polsce, a Staszek ma bzika od dziecka na punkcie węży i jeżeli gdzieś jest jakiś wąż, to, wierzcie mi, Staszek go wytropi. Mam ochotę wybrać się z nimi w najgłębsze krzaki, ale wygląda na to, że nie będzie poważnej ekspedycji.
– Siadaj tutaj – sadzają mnie na ławeczce przy drewnianym stole. Ławka i stół są częścią ogródka przed drewnianym bieszczadzkim barem. Można kupić piwo, chipsy, lody oraz odgrzewaną w mikrofali fasolkę po bretońsku.
– Siedź tu, czekaj i patrz tam – wskazują na dach baru.
Aby lepiej zlać się z otoczeniem, kupiłem sobie i piwo, i fasolkę. Obsługa przemiła, z głośników leci muzyka. Piwo wchodzi mi znakomicie, fasolka też. Wiedziałem już, jaki błąd popełnialiśmy z Romkiem przed laty. A właściwe popełniliśmy dwa błędy. Pierwszy to taki, że szukaliśmy węży po południu. Wydawało się nam, że najłatwiej jest je zobaczyć, gdy już dobrze się nagrzeją wszystkie kamienie, skały, pnie drzew albo powierzchnia dróg, czyli te wszystkie miejsca, gdzie gady lubią się wygrzewać.
– Nic bardziej mylnego – tłumaczył mi Staszek. – Jak już wszystko jest nagrzane, to nagrzane są też węże, a one wówczas, zamiast się wylegiwać, będą po prostu polować albo wiać, i to szybko, bo nagrzane będą miały dostateczną energię, aby to zrobić. To zresztą nie dotyczy tylko węży Eskulapa, ale wszystkich węży i gadów generalnie. Chcecie je zobaczyć? To ruszajcie na ich poszukiwanie albo wcześnie rano, kiedy spragnione promieni słońca wychodzą z kryjówek wygrzewać się, albo kiedy przed nocą, która zawsze jest chłodniejsza, próbują złapać trochę ciepła. Wtedy sobie gdzieś leżą i łatwo je podejść.
Drugi błąd był jeszcze poważniejszy. Myśmy ich szukali w najdzikszych ostępach, a najdzikszy w naszym rozumieniu oznaczał miejsce jak najbardziej oddalone od człowieka. Tymczasem węże Eskulapa są południowym gatunkiem. Bieszczady to ich północna granica występowania. Są tu bardzo zależne od człowieka, a dokładnie od kryjówek, jakie im tworzy. To mogą być budynki, takie jak ten bar, ule, ale przede wszystkim gnijące, zapomniane kopce siana. Tak naprawdę wąż Eskulapa stał się beneficjentem, a później ofiarą akcji „Wisła”, w czasie której wysiedlono ludność tych gór. Przed wojną Bieszczady były jednymi z najbardziej zasiedlonych gór w Polsce. Były tu wioski liczące tysiące mieszkańców. Taka wioska miała pełno zakamarków, w których węże mogły się schować. I kopce siana na łą- kach. Wąż Eskulapa podobnie jak zaskroniec znosi jaja. Zarodki muszą się rozwijać w stałej temperaturze. A w kopcach gnijących roślin jest zawsze około 20 stopni. Gdy mieszkali tu ludzie, na bieszczadzkich łąkach gniły sobie spokojnie kopce siana, a dla węży to był znakomity inkubator. Jakiś czas po wysiedleniach wężom Eskulapa musiało być w Bieszczadach znakomicie, pełno ruin, zakamarków, ludzi nie było, a pola i łąki jeszcze nie zarosły lasem. Ale potem otwarte tereny zarosły drzewami, a ruiny rozpadły się całkowicie. Dlatego dziś węże są tylko tam, gdzie działa człowiek, i jest ich bardzo mało. Ile? Może około 200. To dlatego dziś w ramach programu ochrony tworzone są specjalne kopce z trocin, które mogą im służyć za inkubator.
– Czy one są rzeczywiście takie grube i mają ponad dwa metry? – zapytałem Staszka z nadzieją, bo wiem, że kilka metrów o których opowiadali bieszczadnicy to bzdura, ale dwa to już byłoby coś.
– Coś ty! Na południu Europy mogą mieć dwa metry, u nas góra 1,6 metra, ale zapewniam cię, to też robi wrażenie – śmieje się Staszek.
Siedziałem więc w barze, spożywałem i gapiłem się tam, gdzie kazali. Nagle w szczycie, tuż pod dachem, pojawiła się delikatna główka węża. O okrągłych oczach i jasnym podgardlu. To był on! Wąż Eskulapa. Lustrował okolicę. Sprawdzał, czy może bezpiecznie wyjść. Po chwili zniknął, a na dachu tuż pod piorunochronem pojawiły się wężowe zwoje. Nie jakieś grube, raczej smukłe. Ale Staszek miał rację, robiły wrażenie. Szczególnie na tle błękitnego nieba.
Dwa węże wygrzewały się na dachu w promieniach słońca. A potem powoli zaczęły schodzić na cienką gałązkę. Potem na grubszą. Wędrowały gdzieś w gęsty las, który zaczynał się tuż za barem.
Nie miałem wątpliwości, że ruszają na polowanie na jakiegoś gryzonia lub ptaka, którego może chwycą w mocne szczęki, a może pomogą sobie w zabiciu, owijając go zwojami prężnych ciał. Węże ginęły w zielonej gęstwinie. A ja na chwilę zapomniałem, że siedzę w barze. Wydawało mi się, że jestem w dzikiej amazońskiej dżungli.
Duch drugi
W Puszczy Białowieskiej mam na co dzień wszystko, czego mi potrzeba do szczęścia. Brakuje może niedźwiedzi, ale te przecież łatwiej zobaczyć w Tatrach niż w Bieszczadach. Zapewne zupełnie bym o nich zapomniał, gdyby nie Nuria, która zajęła się badaniami nad bieszczadzkimi niedźwiedziami. Nuria założyła główną bazę w Bukowcu. To z tej małej wsi ruszała wraz z ekipą na poszukiwanie niedźwiedzich kup, włosów, czyli tego wszystkiego, co zawiera informacje o diecie albo genetyce tych zwierząt.
Ja natomiast ruszałem w pobliskie góry. Szybko odkryłem w nich pewną dolinkę, a właściwie dolinkę i zbocze. Pełne starych wielkich jodeł i olbrzymich buków. To właśnie buki są dla mnie jednym z symboli tych gór. Jedne wielkie i strzeliste jak kolumny, inne pokręco- ne niczym jakieś przedziwne stwory. Czasami z gładką korą jak skóra u węża, a czasami pokrytą mchami niczym zielona sierść jakiegoś smoka. Ale nie to w bukach było najważniejsze, o tym jednak za chwilę.
Miejsce, które sobie znalazłem, jest więc malutkie, można by rzec; kieszonkowe. Z dala od tłumów, jakie często walą na Połoninę Caryńską lub Wetlińską, z lasem, który rządzi się naturalnymi prawami. O tej naturalności świadczy to, że ciągle tu spotykam dzięcioła trójpalczastego i białogrzbietego, czyli najrzadsze europejskie dzięcioły. Na błocku, którego w Bieszczadach nie brakuje, ciągle znajduję tropy rysia, wilka i niedźwiedzia. Jesienią i wiosną bez trudu można tu usłyszeć gwizdanie najmniejszej europejskiej sowy, czyli będącej wielkości szpaka sóweczki. Ale co tam sóweczka. Gdy zapadłem w ten las, od razu przypomniał mi się puszczyk uralski, tym bardziej że w okolicy usłyszałem jego głuche huczenie.
Chciałem zobaczyć tę sowę z kilku powodów. Po pierwsze, jest ona naprawdę wielka. Po puchaczu i puszczyku mszarnym to trzecia co do wielkości nasza sowa. Oczywiście z tą „wielkością” jest podobnie jak u innych sów. Tak naprawdę sowa to nic innego jak mała główka z wielkimi oczyskami, na chudym korpusiku z długaśnymi łapami zaopatrzonymi w ostre pazury.
Oskubany kurczak przy oskubanej sowie wygląda jak olbrzym! Przecież taki ural, jak mówią o nim ornitolodzy, waży około kilograma. Ale już z piórami jest zupełnie inaczej. Wydaje się, jakby puszczyk uralski miał głowę przynajmniej kilkuletniego dziecka. Do tego jak się napuszy, wygląda bardzo misiowato.
Drugim powodem było to, że puszczyk uralski może polować i karmić młode zarówno za dnia, jak i w nocy. Jeżeli udałoby mi się zobaczyć sekrety z życia tych sów, to czułbym się, jakbym wskoczył do filmu przyrodniczego.
Pierwsze wyprawy nie dały nic. Aż pewnego roku buki zrzuciły masę nasion. Gdy przychodzi taki buczy urodzaj, cała ziemia jest usłana bukowymi orzeszkami. W środku kolczastego owocu są dwa albo trzy orzeszki. Bardzo smakowite i obfite w tłuszcz i białko. Gdy zasypują bieszczadzką ziemię, jedzą je jelenie, niedźwiedzie, masa ptaków no i gryzonie. Nagle pojawia się masa nornic, norników burych i myszy, bo dzięki nieograniczonym niemal zasobom jedzenia mogą się rozmnażać jak szalone. To też sygnał dla wielkich sów, że mogą mieć młode, bo będzie je czym wykarmić.
Wiedziałem, że właśnie teraz mam szansę na spotkanie z tymi sowami oko w oko.
Ale łaziłem po mojej dolinie i nic nie mogłem namierzyć. Kolejnego dnia poszukiwań, po kolejnych godzinach wypatrywania przystanąłem na małym wzgórku, by napić się herbaty. Wyciągnąłem termos z plecaka i zobaczyłem coś, co wydawało mi się dziwne. Otóż, jak wiecie, las to linie. Pnie drzew rosną pionowo do góry, a przewrócone są poziome. Poziomo albo prawie poziomo odchodzą od pni też gałęzie, a od tych gałęzi, gdy odchodzą kolejne gałęzie, zwykle nie dzieje się to pod kątem prostym. Poza tym coś, co odchodzi od gałęzi, zwykle nie jest grubsze od nich samych. Tymczasem tu miałem jakąś dziwną pękatą narośl sterczącą pod kątem prostym z całkiem cienkiej gałązki jodły. Po chwili wiedziałem, co to jest. Sowy potrafią się świetnie maskować, znakomicie zlewać z otoczeniem, ale tego akurat nie potrafią przeskoczyć. Gdy siedzą sobie na gałęzi, a nie są przytulone do pnia, widać je pomimo ich supermaskowania. To był młody puszczyk uralski. Taki, który jeszcze dobrze nie lata, ale już wyszedł z dziupli. W stadium puchatego miśka. Jak jest jeden, to muszą być i inne.
Patrzyłem po okolicznych drzewach i, co tu dużo gadać, zbliżyłem się do małego. – No, maluszku, gdzie twoja rodzina? – trochę żartem zapytałem i zahukałem jak puszczyk. Gdy tylko to zrobiłem, przypomniałem sobie, że puszczyki uralskie należą do tych sów, które pazurami potrafią bronić młodych. I nieważne, czy to lis, kuna, orzeł przedni czy człowiek. Właśnie one oraz puszczyki mszarne mają wśród badających je naukowców bardzo złą sławę. Podobno były przypadki, że ktoś, kto właził do ich gniazd, by zaobrączkować pisklęta, stracił wzrok, bo sowa przejechała mu po oczach pazurami. Dlatego badający je naukowcy muszą zakładać na twarz maski, na głowę hełmy, a na plecy czasami plecak wypełniony jakimiś szmatami, który przyjmuje impet atakującej