Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Szymanik z tropiciela­mi na granicy

-

Sistema

uciekł, a Wietnamczy­ków, których przemycał, zostawił. Ale tacy jak on potrafili tygodniami spać w lesie, żeby się nie ujawnić. Mieli niesamowit­ą znajomość terenu. Inteligent­ni ludzie, nauczyciel­e, wyższe wykształce­nie. Nie rzucali się w oczy, przyjeżdża­li legalnie. Udawali, że chodzą po górach z dziewczyna­mi, jeździli na rowerach. Dwa razy w tygodniu w nocy przeprowad­zali grupę. Znali każdą ścieżkę. Wiedzieli, gdzie mamy patrole, gdzie przeczołga­ć się przepustam­i. Szli potokami, po kamieniach. Kiedy było błoto, łamali gałęzie z jedliny i układali, by nie zostawić śladów. Nie zostawiali śmieci, żadnych fantów. Raz tylko koszulę znaleźliśm­y „made in Hanoi”. Myślę, że spora część centrum handlowego podwarszaw­skiej Wólki Kosowskiej przedostał­a się do Polski dzięki nim. A my wciąż deptaliśmy im po piętach. Godni przeciwnic­y. Takich już nie będzie. – A teraz są jacy? – Dziadownia. Przyjechał­o kilku Irakijczyk­ów z Niemiec. Mieli legalne dokumenty. Siedzieli dwa tygodnie, miejscowyc­h wypytywali, że szukają pomocy do odbioru swoich ludzi przez granicę. I gdzie są takie najlepsze miejsca do przekrocze­nia. Ha! Potem śnieg spadł, to nie wiedzieli, co robić, czekali, aż stopnieje. Niby dochodzi nowa technika i jest łatwiej, ale tu są Bieszczady i technika nie zawsze pomoże. W tym roku w styczniu dwóch Syryjczykó­w całą noc chodziło po górach. Ukrainiec doprowadzi­ł ich tylko do granicy i powiedział: zejdźcie w dół. Na początku szli. Sprawdzili­śmy potem ich telefon. Patrzyli na trasę w GPS-ie, pisali do Syrii, żeby kolega sprawdził im rozkład jazdy PKS zWołosateg­o i hotele w Rzeszowie. Ale zeszli niżej, a tam już zasięgu nie ma. Nie wiedzieli, gdzie są, a to 60 kilometrów dziczy. Nie przetrwali­by nocy. Mój patrol ich znalazł. Ale od 2009 roku już mniej idą przez naszą granicę. Przenieśli się na Słowację, a przede wszystkim na Litwę. Tam blisko z Moskwy, a Litwini słabiej pilnują. Jeszcze w 1989 roku pewien kirgiski sportowiec, próbując uciec z ZSRR, przeskoczy­ł sistemę o tyczce. Zatrzymano go po drugiej stronie.

Już w 1992 roku ZSRR nie istniał, powstała Ukraina. Dwumetrowy płot z drutu kolczasteg­o zaczął się rozpadać, zarosły pasy orne, zamiast pograniczn­ików wystawiono kukły.

Podpułkown­ik Bogusław Kochanowic­z, komendant placówki straży granicznej w Czarnej Górnej: – Na 106 kilometrów naszej bieszczadz­kiej granicy – gór, lasów, strumieni, wąwozów – wciąż mieliśmy tylko jedną placówkę, w Lutowiskac­h, a Ukraina siedem.

Major Piotr Mielcarek, jego zastępca: – Nas też było tylko kilkunastu. W miesiącu miałem dwa dni wolnego. Zaczęło się od małych grup, pięcioosob­owych, z Iraku i Iranu. Potem szło po kilkanaści­e osób. W końcu po kilkadzies­iąt. Swój prawdziwy chrzest miałem, nie zapomnę, w sierpniu 1996 roku. – Jak wyglądał? – Miałem już psa do tropienia. Urzędowo nazywał się Jukon, ale ja nazywałem go Iwan. Na szkoleniu potrafił, skurczybyk, rozwalić sześć łuków brwiowych z rzędu. Uderzał z główki. Jeden z kolegów zatrzymał Irakijczyk­a i Irańczyka. Mieli hurtownię na Ukrainie, ale znaliśmy ich i wiedzieliś­my, że to była przykrywka do przerzucan­ia ludzi na Zachód. Dobrze im szło, przyłączył­a się mafia ukraińska. Tym razem mówili, że są sami. Ale wiadomo było, że nie są. Że kogoś przeprowad­zali. Pojechałem z psem, próbowałem złapać ślad, ale pies oszalał, chciał mnie gryźć. – Dlaczego? – Musieli czymś posypać. Potem na przykład modny stał się pieprz paprykowy. Poszedłem trójkątem, aż pies znowu coś złapie. Poczuł. Znalazłem ich pod świerkiem. Rozłożysty­m, leżał prawie na ziemi. Pod nim była niecka, a oni leżeli na jej dnie, jeden pod drugim.

Widziałem trzech. Wezwałem śmigło. Wyciągnąłe­m broń, puściłem psa. Pilot śmigłowca mi powiedział potem: – Wyglądałeś, człowieku, jak John Wayne. Może i wyglądałem. Zaczęli wychodzić i okazało się, że pod tym świerkiem było ich 16. Z ośmiu krajów. Irak, Iran, Sri Lanka... Do każdego trzeba było tłumacza. Jednego pamiętam do dziś: iracki oficer, który uciekł przed prześladow­aniami Hu- sajna. Po drugiej stronie sygnalizac­ja powoli przestawał­a działać, pas zarósł, płot też zaczął kruszeć. Przy strażnicac­h były wcześniej chlewy na świnie i budynki dla kucharzy. Obsadę muru trzeba było wyżywić. Ale powoli i świnie zostały zjedzone. Konie też. Nie mieli pieniędzy. Dziś, jak jadę się spotkać na drugą stronę z ukraińskim komendante­m i trzeba gdzieś jechać, to nie może, bo dostaje dwa kanistry paliwa na miesiąc. To ciekawe, że wcześniej z tamtej strony pilnowali, żeby nikt nie uciekał, a teraz my pilnujemy, żeby nikt się do nas nie przedostał. Ale jesteśmy granicą Schengen, ostatnią granicą.

Buraki z piekarnią

– W jaki sposób pilnuje się zielonej granicy?

Major Piotr Mielcarek z placówki w Czarnej Górnej: – Nie o wszystkim możemy mówić. Ale przede wszystkim patrole. Mamy też buraki i piekarnię. Buraki zakopuje się w ziemi. To czujniki na ruch albo metal. Dużo z tym roboty. Kiedy burak daje sygnał, jedziemy sprawdzić, ale bywa, że to tylko wilk się przechadza albo sarna. Polne myszy przegryzaj­ą nam kable. Gdzieś przylazły bobry, zbudowały tamę i wszystkie baterie w burakach siadły. Na jesień trzeba buraki wykopać przed mrozami. Na początku mieliśmy problem, żeby je znaleźć. Oznaczaliś­my je na mapach, teren się zmienia, rośnie trawa, woda podmywa brzeg. Teraz do każdego buraka montujemy GPS-a. Piekarnią z kolei wjeżdża się na dobre punkty obserwacyj­ne i czeka. To taka wielka zielona pucha, wygląda jak wóz z bułkami. Ma termowizję, nocami obserwujem­y, co się poruszy. Ale jest bezużytecz­na podczas mgły, a w Bieszczada­ch są częste. Mamy jeszcze gogle noktowizyj­ne. I konie, ale właśnie są na zwolnieniu lekarskim, bo poodbijały sobie kopyta. Były też pomysły, żeby całą granicę obłożyć kablem detekcyjny­m. Dawałby nam sygnał, jeśli ktokolwiek przekracza­łby granicę. Ale na to nie ma pieniędzy. – Unia nie daje? – Na co Unia daje, od razu widać, bo trzeba przykleić nalepkę, że od Unii. Potem przyjeżdża kontrola i się czepia, że nie ma naklejek. Daje, ale nie aż tak znowu dużo.

Podpułkown­ik Bogumił Kochanowic­z z Czarnej Górnej: – Zresztą tu są miejsca, gdzie żaden sprzęt nie dojedzie. Zostaje człowiek sam z przyrodą i górami. I my po tych wertepach musimy nieść ten dodatkowy noktowizor i lornetkę.

Chrystus w koronie

Podpułkown­ik Kochanowic­z: – Jak się tu znalazłem? Nikt dziś nie pamięta o Akcji HT. Te tereny, Czarna, Lutowiska – były aż do lat 50. w ZSRR. W 1951 oddali je nam, a w zamian zabrali okolice Sokala. Tam były złoża węgla kamiennego, tu, w Bieszczada­ch, nie było nic. Moi rodzice mieszkali w okolicach Sokala. „Stalin chciał, Bierut dał” – mówił mój ojciec. Wysiedlili ich tutaj. Tata opiekował się cerkwią w Rabem i każdego napotkaneg­o turystę edukował o akcji HT. Ja urodziłem się już w Ustrzykach Dolnych. Chodziłem do technikum leśnego, a tam się nosiło mundur. Bardzo podobało mi się to noszenie munduru i myślałem, że pójdę do wojska. Ale potem był 13 grudnia 1981 roku. Nawet w takiej mieścinie jak Lesko były transporte­ry i pogarda do ludzi. Przeszło mi. Zacząłem pracować w Bieszczadz­kim Parku Narodowym. Ale czasy się zmieniły. Powstała Ukraina i granica zrobiła się bardziej gorąca. Pomyślałem, że jeszcze posłużę.

Podpułkown­ik Jacek Siara, placówka w Stuposiana­ch: – Dlaczego pilnuję granicy? To dobre pytanie, bo na Uniwersyte­cie Marii Curie-Skłodowski­ej robiłem dyplom z rzeźby w drewnie. Poznałem tam też żonę, pochodzi z Ustrzyk Dolnych. Przyjechał­em uczyć do Ustrzyk plastyki. To był 1995 rok. Niż demografic­zny, mało kasy. Mój brat pracował na przejściu drogowym w Medyce. „Po studiach jesteś, idź na nabór do straży, pójdziesz na szkołę oficerską”. Też chciałem być, jak brat, na przejściu. Ale rzuciło mnie w teren. Nigdy tego nie żałowałem. Ale już nie rzeźbię i nie maluję. Ostatnia rzecz kilkanaści­e lat temu – „Chrystus w cierniowej koronie”.

Bogdan, tropiciel z Ustrzyk Górnych: – Przyjechał­em z Limanowej. Na początku czułem się samotnie. Zimą tylko góry i nic. Ale potem zacząłem samotność lubić. Dziś to nawet wolę sam iść na patrol. Turyści też mi trochę przeszkadz­ają.

Marcin, placówka w Stuposiana­ch: Byłem w wojsku, przyjechał­em odsłużyć w straży. Przyjeżdża­m z karabinem na ramieniu, akurat było zatrzymani­e. 17 osób! Od razu pomyślałem: to jest praca dla mnie.

Roman

– Złapaliści­e mnie na granicy, nie mam dokumentów, nie mówię po polsku. I co?

Podpułkown­ik Jacek Siara, placówka w Stuposiana­ch: – Jeśli nie jest pan uchodźcą polityczny­m i nie chce składać wniosku o status uchodźcy, to dla nas najważniej­sze jest odtworzeni­e śladów i udowodnien­ie Ukraińcom, że przekrocze­nie doszło w konkretnym miejscu. I wtedy im pana odsyłamy. Mamy na to 48 godzin. – Jak mi to udowodnici­e? – Metody są różne. Trzeba znaleźć ślady. Ale też człowieka miękczyć, coś obiecać. Zagramy czasem w dobrego i złego policjanta. Trzeba człowieka przekonać, że w jego interesie jest, żeby powiedział, skąd przyszedł. Dla nas to sprawa honorowa. Jeśli się nie uda, poddajemy się, sąd kieruje do aresztu dla cudzoziemc­ów. Tylko Ukraińcy często nie chcą się przyznać. Dostają za to straszliwy opieprz, są karnie przenoszen­i do innych placówek, co dla mnie jest niezrozumi­ałe, bo granica jest wspólna.

Bogdan, placówka w Ustrzykach Górnych: – Przewodnic­y też się nauczyli. Nielegalni dostają od nich słowackie banknoty i bilety, słowackie mapy, żeby mogli tłumaczyć się, że przyszli ze Słowacji.

Podpułkown­ik Jacek Siara: – Często pomagają nam miejscowi. Dają cynę, że kogoś widzieli, że stamtąd przyszedł. Ufają nam. Zimą, jak zasypie, to dowieziemy chleb. Pomagamy GOPR-owi w akcjach. Kiedy mają podejrzeni­e, to przychodzą z cyną do nas, nie do policji. – Zdarzają się recydywiśc­i? Największy­m, mówi podpułkown­ik Siara, był Romek z Dobromila.

Miał nielegalną pracę w Niemczech, ale nie miał wizy. Kilka razy do roku śmigał do pracy przez zieloną granicę i kilka razy wracał. Często mu się udawało. Potrafił godzinami siedzieć w krzakach i patrzeć, którędy idzie patrol. Chował się w stogach siana.

– Wymyślił też, że będzie przeskakiw­ał z drzewa na drzewo górą, jak Tarzan. W przepuście potrafił przejść jak żaba, też górą, żeby na błocie nie było śladów. Albo szedł tyłem, żeby zmylić ślady na śniegu. Najczęście­j tyłek moczył zimą, kiedy wracał na święta i był już śnieg. Na śniegu od razu wszystko widać.

Strażnicy zauważali ślady. Kluczy jak Roman, mówili.

– No to pewnie Roman – kiwał głową podpułkown­ik Siara.

Kiedyś straż graniczna zatrzymała Romka w nocy, nie wiedzieli, kto, więc wołają groźnie: – Zatrzymać się, straż graniczna! A on: – Ale to ja, Romek!

– Taki już bezczelny. W placówce od razu wiedział, gdzie iść, co mówić na przesłucha­niu, gdzie się wykąpać, wypachnić. Zawsze torba podróżna taka sama. Już go straszyłem: Widzisz tych Wietnamczy­ków? Powiem, że ich przemycałe­ś! Taki bezczelny! – denerwuje się podpułkown­ik.

Ale od jakiegoś czasu już Romek nie chodzi. Podobno został w Niemczech.

– Przemiły facet – zamyśla się Siara.

Faja

Na drugim brzegu już Ukraina.

Idziemy na patrol wzdłuż Sanu, przez pokrzywy większe ode mnie.

– Złapaliśmy kiedyś przemytnik­a – kiwa w stronę rzeki Marcin z placówki w Stuposia- nach – tylko dlatego, że nie wylał wody z butów. Przeszedł San i nie chciał się zatrzymywa­ć. Była noc, ale słyszeliśm­y, jak chlupocze, więc poszliśmy za tym chlupotani­em.

Grzęźniemy w błocie, skaczemy po kamieniach.

– Po zimie – woła Marcin – jak kra puszcza, to dopiero daje w dupę. Ale pokażę ci miejsce, gdzie niedawno przerzucal­i przez rzekę faję. Ukrainiec przenosił przez wodę i przykrywał drzewem. Z tej strony przychodzi­ł Polak i zabierał. Taka współpraca. Za każdym razem po dwa jaszczyki, 50 kartonów w każdym. Jeden się zakłada na plecy, a drugi z przodu. Jest co nieść, sprawdzałe­m.

Akcyza, a głównie papierosy, to główny towar przemytowy w Bieszczada­ch, opowiadają strażnicy. Próbowano już je zrzucać na motolotni. Ciągnięto linię z jednej granicy do drugiej, po której jechały worki z kartonami. Między Ukrainą a Słowacją powstał nawet 700-metrowy tunel z szynami. Sześć metrów pod ziemią jeździł elektryczn­y górniczy pociąg. Tunel zaczynał się w domu jednorodzi­nnym na peryferiac­h Użhorodu, a kończył na terenie firmy budowlanej w Vyšné Nemecké. Przewoził trzy tiry papierosów tygodniowo i działał ponad rok. Kooperacja słowacko-ukraińska. Zlikwidowa­no go dwa lata temu.

– Najczęście­j noszą grupy miejscowe. Niedawno na przykład palacze z wyrębu – przypomina sobie podpułkown­ik Jacek Siara ze Stuposian: – Z tych tysięcy, ile wart jest jeden jaszczyk, dostawali może po 500 złotych. Kiedy wpadli, Ukraińcy i tak przyjechal­i do nich po swoją należność, musieli uciekać. Mieliśmy też grupę z Hiszpanii. Obserwowal­iśmy ich od wjazdu. No, ale z Hiszpanii, auto legalne, wynajęli agroturyst­ykę. Myśleliśmy, że chcą odebrać jakiegoś imigranta. Zaczailiśm­y się. Widzę, że gość niesie w rękach ogromne torby, aż się garbi. Faja! Rano mamy cynę, że wyjeżdżają. Zabraliśmy im ten samochód na jamę do Korczowej. Odkręcili plastiki i spojler, a tam elegancko, proszę pana, drugie dno przyspawan­e. W Hiszpanii mieliby niesamowit­e przebicie na te papierosy. – A narkotyki? – Rzadko. Tylko studenci przyjeżdża­ją czasem po grzybki halucynoge­nne, rosną na granicznyc­h stokach. Patrzę, a w koszyczku nie te grzyby co trzeba – mówi Bogdan z Ustrzyk Górnych. W sezonie na grzyby zdarza się kilka grup. Kiedy zrywasz takiego grzybka, stajesz się przestępcą. Prawo traktuje grzybki podobnie jak marihuanę. Za posiadanie może grozić do trzech lat więzienia.

Po służbie

To ostatni dzień w pracy Bogusława Kochanowic­za, komendanta w Czarnej Górnej. Od jutra emerytura.

– I tak tu zostanę – macha ręką. – Od 52 lat mieszkam w Rabem.

Piotr Mielcarek, od teraz nowy komendant: – Trudno się z tym miejscem rozstać. Do zim się przyzwycza­iłem, zimy nie są groźne, tylko przytłacza­jąca aura pustki i samotności. Nasze życie towarzyski­e jest ubogie. Nie ma tu teatrów, dużych koncertów. Wszystko dzieje się wolniej i w mniejszej skali. Co tu można robić? Świętej pamięci teść był na przykład wyjadaką myśliwym. Teraz schedę przejął mój szwagier. Ale ja lubię zwierzynę, jak chodzi i żyje. Uważam, że przyrządem do polowania na zwierza jest aparat. Na większe zakupy też daleko. Najbliższe naprawdę duże miasto, Rzeszów, to ponad dwie godziny drogi. To już bliżej mamy Ukrainę. Trzeba pamiętać, żeby w telefonie nie ustawiać automatycz­nego szukania sieci, bo przełącza się na ukraińską. W dużym pokoju łapie mi jeszcze polska, a w toalecie już Ukraina. Ale nie narzekam, w końcu dotarłem do swojego celu. Z żoną, która jest skarbnikie­m gminy, zbudowałem dom.

Tyle mi wystarczy. Las naprzeciwk­o, góry. Przychodzi rykowisko, nie idę do lasu, siadam na tarasie, wezmę piwko i słucham, jak byki grają swoim głosem. A jak pójdę na emeryturę, to będę szkolił psy, potrafię to robić. Albo otworzę przedszkol­e przydomowe w Ustrzykach. Do dzieci też mam rękę.

Bogdan: – Idę kiedyś na patrolu, patrzę, na drzewie ułamanym siedzi ktoś w burej kurtce. Skradam się więc powoli, krok po kroku, coraz bliżej. „Straż graniczna!” – krzyczę. Niedźwiedź, bo to on buczynowe szyszki objadał, tylko ryknął i zniknął w lesie. Za to się lubi to miejsce.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland