Z artystą kabaretowym, poetą i dziennikarzem, rozmawia
– Pochodzę z Soliny, żyli tam naprawdę twardzi ludzie, tacy, którzy budowali zaporę, pracowali na koparkach, jeździli ciężarówkami, lali albo kuli beton. To był trochę taki Dziki Zachód. Wszyscy mężczyźni mieli porządne imiona: Józek, Władek, Marian, Zbyszek. Jako mały chłopiec zapytałem tatę: „A kiedy ja będę Marianem?”. Wydawało mi się, że to niemożliwe, by normalny dorosły facet miał na imię Artur. Może mamy, moja i innych chłopaków z okolicy, chciały w ten sposób zakląć naszą przyszłość. Pragnęły dla nas lepszego i łatwiejszego życia i stąd Sebastian, Konrad czy Adrian. Byłem przekonany, że do pewnego momentu będę Arturem, a potem dostanę jakieś porządne, męskie imię. Nie udało się. – Nie posmakowałem też prawdziwego bieszczadzkiego życia. O tym może mówić mój tata i jego koledzy, który przyjechali budować zaporę. Tata przyjechał w góry jako młody chłopak. – Spod Przemyśla. Jeździł wielką koparką. Mama pochodziła z wioski, która leżała Mieliście jakiś problem z tym, że jesteście ze wsi? – Jako dzieci wymyśliliśmy termin „osiedle” – nie chcieliśmy być ze wsi, a wiedzieliśmy, że jednak nie jesteśmy z miasta. Jak ktoś pytał, gdzie mieszkamy, zawsze padała odpowiedź: „Na osiedlu”. Dlaczego tak uznaliśmy? Najpewniej dlatego, że nasi rodzice nie hodowali krów czy kur. Jako dzieci wmawialiśmy sobie, że jesteśmy troszkę wyżej od tych ze wsi, bo jesteśmy z „osiedla”. Z czasem jednak nie miało to już żadnego znaczenia. Jak traktowaliście letników? W latach 70. na Kaszubach można było pod byle pretekstem dostać od rolnika kłonicą. – Kłonicy nie miałem i bić się nie lubiłem. Pamiętam, że jakieś bijatyki po dyskotece pod