Z rozmawia
Księdzu wypada rapować? – Też się zastanawiałem. Pytałem kumpli, byłem u ministrantów, mama mi radziła, znajomi księża też. Pytałem: nie gorszę was? Bo nigdy nie chciałem gorszyć ludzi. Nie było zgorszenia, że zamiast „o Panie, to ty na mnie spojrzałeś” było „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, spoko luz, no to już, no to ciach, bez kitu”? – No właśnie nie. Pokazałem w kurii teledysk. Powiedzieli tylko: to na maksa dziwne, ale chyba jest o Piśmie Świętym, więc spoko. W nieświadomości, czym jest hip-hop, dawali mi też trochę rad: że może za dużo słów pada, że za szybko mówię. Mówili: obraz sugeruje, że reklamujesz Boga, ale ta muzyka jakaś na maksa dziwna. Ocenzurowali coś? Ugładzili? – No niestety nie. Cała odpowiedzialność była więc po mojej stronie. Ale ważne, że ja dzięki tym rapom to się mogę – nieładnie mówiąc – zawodowo spełniać. I to jest dla mnie megaistotne. Ale że błyski fleszy, skaczące tłumy pod sceną i kontrakty fonograficzne? – No nie, przecież mój zawód to nie raper, ale ksiądz. Zawodowo się spełniam, bo tymi bitami przyciągam wiernych do kościoła. Mam propsy od wszystkich, od waszych babć nawet. Inni księża też na propsach? – Teraz tak. Ale kiedyś nie. Pamiętam, jak poszedłem się zapisać do seminarium. Wiszące w kroku spodnie, bluza z kapturem, łysa pała i podchodzę do tej furty. I oni tam wytrzeszczyli oczy: jak ty chodzisz? I wtedy sobie uświadomiłem, że może rzeczywiście mocno się różni mój wcześniejszy hiphopowy świat melanży i beztroskiej zabawy od tego seminaryjnego. „Hej, Mane, imprezujesz na luzaku” to refren naszego starego kawałka. Ja byłem Mane, a brat CRA. Ale dziś podobnie, tylko więcej biblijnych słów: „Masz tu rap, zabawę, list do Hebrajczyków, amen”. – Tak, bo mój hip-hop zawsze był i będzie radosny. Choć sprawy się zmieniły, o których rapuję – kiedyś o imprezach, teraz o Bogu. Ale klimat pozostał. Tylko za niektóre nawijki sprzed lat trochę mi wstyd. Które na przykład? – Te głupie, teraz wydają mi się żenujące, obrzydliwe. Ale bity były przekozackie, prawda? Nie zawsze było mnie stać, żeby żyć modlitwą, tym bardziej aby o tym nawijać. No aż postanowiłem, że zostanę księdzem. Ale wiesz, ja jestem zupełnie normalnym koleżką. Brat się tylko denerwował, mówił: stary, księdzem? Przecież to wstyd na dzielni będzie. I był? – Ja się nosiłem długo z tym zamiarem. Chodziło to za mną, chodziło. Aż mój brat miał poważny wypadek. Leżał w śpiączce siedem tygodni. I ja się tak modliłem i prosiłem, żeby tylko się obudził. Obiecałem, że jak się obudzi, to zostanę księdzem. A on się nie obudził. Powiedziałem sobie wtedy: Bóg to jednak nie jest złota rybka, a życie za krótkie, żeby się przejmować tym, co powiedzą na dzielnicy. I zostałem księdzem. Ja bym się obraziła na Boga, że mi zabrał brata. – Obraziłabyś się i co dalej? Nic. A ja sobie myślę, że Bóg go do nieba po prostu zabrał. Współczuję ludziom, którzy w takich sytuacjach nie wierzą. No i poszedłem do seminarium. Wtych spodniach wiszących w kolanach? – Innych nawet nie miałem. Ale trzeba było z tych spodni zrezygnować. I z całego dotychczasowego życia. Początkowo nie potrafiłem sobie do końca wyjaśnić, co ja właściwie robię w seminarium. Traktowałem to trochę jak chorobę albo formę odrobienia wojska. To niełatwe tak porzucić dziewczyny, znajomych, imprezy, jakieś plany na karierę zawodową. Dopiero z czasem