Co ojca, to syna?
Syn swój majątek zabezpieczył, mój sprytnie zapisał na spółkę. Straciłem siedzibę kliniki i dom, w którym miałem mieszkać do końca.
szło ze wspólnie korzystnego projektu, gdybym nie skontaktowała się z jego ojcem i z nim nie załatwiła sprawy. Ale nigdy nie doczekaliśmy się należności od Marka C., odpowiedzialnego za finanse spółki.
Moje błędy, mea culpa
Nie ma dnia, by dr C. nie myślał o swoich błędach: – Moje życie to pasmo błędów. Co dzień zadaję sobie pytanie: dlaczego tak postępował? Może popadł w uzależnienie, wdał się w hazard, pechowe interesy i dopadli go niecierpliwi wspólnicy? Długi, pazerność, lekkomyślność, zła wola?
Nigdy nie próbowałem wpływać na wybory życiowe syna, bo ufałem mu. Ani na kierunek studiów, prawo wybrał sam. Ani na małżeństwo, choć żony od początku nie lubiłem, miała apetyt nie do poskromienia. Ani nawet na jego pasję – motory Harley-Davidson, zabawę bogaczy. Sprzęt, kosztowne zjazdy, stroje idące w tysiące złotych. Majątek. W harleyach syn się zakochał dziesięć lat temu, gdy już mógł sobie na nie pozwolić.
Narastający stres sprawił, że cukrzyca dawała mi popalić. „Z tobą po 18 nie ma o czym rozmawiać”, mówił mi syn i szybko się zorientował, jaki jestem słaby. Dałem mu wtedy wszelkie prerogatywy, czyli całkowity dostęp do konta. Gwóźdź do trumny. On zresztą usilnie pracował, aby tak się stało: „Tatusiu, jeszcze się z tą twoją cukrzycą pomylisz w banku i wszyscy będziemy mieli kłopot”. Miał prawie 40 lat, a tak ładnie do mnie mówił: „Kochany tatusiu”… Byłem głupi i naiwny, on bez skrupułów i bezwzględny. Tyle mi zawdzięczał, a tak twardo mnie oszukiwał.
Poniewczasie odkryłem, że był kiepskim menedżerem. Przegrywał kolejne procesy. Gdy jego firma zawaliła dostawę limuzyn na imprezę dla korporacji, musiał zwrócić zaliczkę – kilkadziesiąt tysięcy – i zapłacić odszkodowanie. Wziął je z kasy kliniki. To wtedy sprawdziłem KRS i z przerażeniem odkryłem, że stracił swoje 40 proc. udziałów w firmie na rzecz mecenasa K. prowadzącego sprawy mojej firmy. Natychmiast zrezygnowałem z usług jego kancelarii. To, że prawnik spłaca długi swojego klienta, jest ponoć zgodne z prawem, ale jak ten sam mecenas prowadzi moją sprawę, to już konflikt interesów. Jest zainteresowany upadłością i tym, żeby zarobić, a nie żebym ja wyszedł z kłopotów obronną ręką. Nie wyszedłem. Najazdy komorników trwały.
Nikt nic nie widział
Jest jeszcze jedno pytanie, które dręczy dr. C. Dlaczego nikt w najbliższym otoczeniu nie wypalił mu prosto w oczy: „Proszę pana, pana syn okrada firmę”? Dr. C.: – O tym, że jeden z pracowników kliniki zainkasował od pacjentki za zabieg 2 tys. zł, a do kasy wpłacił 200 zł, wiedziałem już następnego dnia. O wyczynach Marka – nie. Dopiero od niedawna znajomi dzwonią, że widzieli go brylującego na aukcjach, w galeriach, jak kupował obrazy, biżuterię.
Danuta P., pielęgniarka: – To prawda, nikogo nie było na to stać, choć kilka razy oględnie prosiliśmy, by się przyjrzał, czy nie daje synowi za dużo swobody. Gdy w 2013 roku prezes zarządził, aby cała gotówka bieżąca trafiała do jego rąk, faktury też, spytałam tylko: czy doktor o tym wie? Szybko zaczęły spływać monity o zaległościach w płatnościach. Wtedy też mówiliśmy doktorowi, że coś jest nie tak, i że powinien wziąć w obroty zaufaną księgową pana Marka, a z nim ostro porozmawiać. To prze- cież pracownice sekretariatu odkryły, że prezes założył nowe konto, do którego doktor, w końcu główny udziałowiec, nie miał dostępu, a więc nie mógł dysponować własnymi pieniędzmi.
Mnie pan Marek usiłował wyrzucić z pracy, gdy upomniałam się o pensję. „Nie pan mnie przyjmował, nie pan będzie zwalniał”, powiedziałam i poszłam do dr. C. Był zszokowany. Oddał mi część, z własnej kieszeni.
Antoni C. przyznaje: – Widziałem, że od pewnego momentu syn przede mną ukrywał papiery. Jego księgowa mówiła: „Jakie długi? Klinika idzie dobrze”. Chciałem ją wyrzucić, ale Marek za każdym razem ostro protestował. W2009 roku zatrudniłem młodego menedżera, ale Marek nie dopuścił go do dokumentacji finansowej kliniki.
Mój dom zapisany był na spółkę, bo syn twierdził, że jestem za stary, by dano mi kredyt. Potem dom się na mnie przepisze. Gdy zorientowałem się, że klinika tonie, długi rosną, próbowałem odkręcić sprawę. Zwłaszcza że do spłacenia była już niewielka kwota kredytu, jakieś 100 tys. zł. Marek mówił: tak, ale nie dzisiaj, jutro, pojutrze. Grał ze mną w kotka i myszkę. W końcu kradnie się nie po to, aby oddawać. Pracuj, głupi tatusiu, bo to lubisz; możesz nawet po 12 godzin na dobę.
Dziś się sobie dziwię. Przecież już na początku odkryłem, że na kartę firmową synowa robi gigantyczne zakupy. Syn przyrzekł, że nie będzie. Jej kartę zablokowałem dopiero po ładnych paru latach, gdy recepcjonistki odważyły się powtórzyć jej przechwałki: „Dla mnie 50 tysięcy wte lub wewte nie ma znaczenia”. Było to w czasie, gdy syn wypłacał im pensję w kawałkach, po 200-300 zł. Pojechałem do banku, wydałem dyspozycję. Następnego dnia wściekła synowa zadzwoniła do Marka z awanturą, że zrobiła wielkie zakupy, a tu taki wstyd, kartę odrzuciło. Ucieszyłem się.
Lenin mówił: ufaj i kontroluj
Teraz cukrzycę obłaskawiłem, pomogły mi w tym tabletki najnowszej generacji. Mam długi do spłacenia, dużo pracy do wykonania. Potrzebuję sił, by wydostać się z bagna, w którym tkwię po szyję. Mój izraelski przyjaciel mnie pociesza: „Leonarda Cohena okradła menedżerka z 5 mln USD. Musiał jeszcze komponować, ruszyć w tournée po świecie, żeby się odkuć. Też się odkujesz”. O ile zdążę. Czasem mi się zdaje, że za długo żyję. Że może syn ma rację: jestem stary, nie nadążam. Może powinienem zejść z tego świata, a jemu zostawić posprzątanie po mnie?
Ostatnio przeczytałem w internecie, że któraś z jego spółek zajmuje się „w szczególności pomocą w ratowaniu przedsiębiorstw w trudnej sytuacji gospodarczej”. Śmieszne.
Lenin mówił: ufaj i kontroluj. Ja kochałem, ufałem, nie kontrolowałem. Ale czybym umiał? Nie można mieć głowy zajętej administrowaniem, gdy się poświęca medycynie. Opracowałem autorski zestaw metod operacyjnych, procedur krok po kroku. Chodzi o to, aby liftingi, liposukcja, plastyka brzucha odbywały się jak najmniej inwazyjnie, niemal bez bólu, bez powikłań, za to z pięknymi efektami. Pacjentki po operacji wszczepienia implantów piersi są zdziwione, że nic ich nie boli, wyglądają naturalnie.
Gdybym mógł dzisiaj cofnąć czas: może poszedłbym na kurs menedżerski, jak zarządzać kliniką, mniej bym harował (czytaj: operował), na pewno na dzień dobry nie dałbym mu tylu udziałów ani dostępu do konta firmowego
Nie życzę tego nikomu
i firmowych kart kredytowych, nie płaciłbym za dwa ekskluzywne mercedesy klasy s (dla niego i żony), które wziął w leasing, więcej czasu poświęciłbym na przeglądanie rachunków.
Tylko skąd bym wziął na to wszystko czas?
Syn wciąż mieszka w okolicy
Antoni C.: – Nie pojadę do Ch., niech mnie pani nie namawia na „chwilę wspomnień przez płot”... Na samą myśl o moim domu, w którym syndyk masy upadłościowej zrobił magazyn, o zapuszczonym dziś ogrodzie, a niegdyś najpiękniejszym w okolicy, boli mnie serce. Synowi kupiłem wcześniej dom z ogrodem w pobliżu. Mieszka w nim nadal z żoną i ośmioletnią wnuczką, a dla teściowej dokupił drugi dom, też w sąsiedztwie.
Danuta P., pielęgniarka: „Stracić firmę, przeinwestować? To się zdarza. Ale zostawić ojca spłukanego, bezdomnego? Minął rok od bankructwa, a ja nie jestem w stanie tego ogarnąć. Myślę, że syn miał za dobry start, wszystko podane na tacy. Łatwo uwierzył, że wszystko mu się należy. Padło na podatny grunt. Jeszcze taka synowa. Żal mi doktora; to przyzwoity, godny szacunku człowiek. Miał mieć bezpieczną starość przy rodzinie. Stąd domy blisko siebie. Wspólne święta. Wieczorne rozmowy z wnuczką. Tego nie będzie. Bezpowrotnie stracone”.
Mówiły jaskółki…
Dr Antoni C.: – Niedawno byłem na przyjęciu. Ktoś spytał: coś taki smutny. Powiedziałem... I jakbym otworzył puszkę Pandory. Iza mająca kilka aptek pod Warszawą opowiedziała, jak zatrudniła syna. Wyjmował środki z kas i nie płacił hurtowniom tak długo, że aptek nie ma. Iza ma depresję.
Inna znajoma, znakomita skrzypaczka, ma zięcia, który przez 15 lat pozwalał się utrzymywać teściowej, ale ostatnio narobił takich długów, że aby je spłacić, teściowa musiała sprzedać dwa najcenniejsze instrumenty.
Jedynie Natalia, psychiatra, cieszyła się, że córka z zięciem mieszkają w Kalifornii. „Zawożę tylko prezenty dla wnuczek, jak tam jadę. Bo najgorzej to robić interesy z własnymi dziećmi”, podsumowała. Teraz i ja to wiem.
Po prostu lekarz
Dr. Antoniego C. poznałam w 1986 lub 1987 roku, czekając w tłumie w przychodni przyszpitalnej na Banacha. Był chirurgiem dwóch specjalności i pierwszym z wielu lekarzy, który mi pomógł. Trafiłam do niego u kresu wytrzymałości. Natychmiast zrobił przeszczep skóry – bez odsyłania i zwodzenia.
Po kilkunastu latach dowiedziałam się przypadkiem, że dr C., nie należący ani do partii, ani do „Solidarności”, przesiedział w stanie wojennym w więzieniu trzy miesiące za „próbę obalenia ustroju PRL siłą”. Gdy w 1982 roku do szpitala na Banacha przywieziono Jana Narożniaka, ukrywającego się działacza „S”, postrzelonego przez ZOMO podczas ucieczki, dr C. miał właśnie dyżur i zoperował mu rękę. Po zabiegu opozycjonistę wykradli działacze „Solidarności”, a doktora wzięto za członka grupy spiskowej i zawieziono do Pałacu Mostowskich.
Piszę o znajomości z dr. C., aby nikt nie „odkrył” tego epizodu z naszej wspólnej przeszłości, dzięki której mam o nim jak najlepsze zdanie. W końcu nawet najznakomitszy lekarz może być naiwnym człowiekiem, kiepskim biznesmenem, głupio kochającym ojcem.
Imiona i inicjały głównych bohaterów zostały zmienione