Michał Wybieralski Kto podzieli ostatnie pieniądze?
Listopadowe szarugi sprzyjają smutkom. Sprzyjają im też niedzielne wybory samorządowe. Poprzedzająca je kampania była bowiem festiwalem arogancji władzy, oszpecania miasta, dąsów, nierzadko też głupoty. Wśród większości kandydatów najpopularniejszym sposobem walki o głosy jest zaśmiecanie miasta. Dyktami z poprzylepianymi plakatami upstrzyli latarnie, siatkami reklamowymi pozasłaniali budynki, bannerami obwiesili wiadukty. Są i tacy cwaniacy, którzy postawili niezgodne z prawem nośniki albo poustawiali w centralnych punktach miasta przyczepy ze swoimi billboardami, zajmując miejsca parkingowe. Promujący się w ten sposób nierzadko obiecywali, że po wyborach będą walczyć ze szpecącą reklamą.
W myśl zasady, że w Polsce nie wygrywa się wyborów programem, wielu kandydatów odpuściło sobie jego tworzenie. Poprzestali na miałkich sloganach i ogólnie słusznych hasłach. Ci, którzy zadali sobie więcej trudu, zwykle balansowali gdzieś pomiędzy początkiem lat 90. (kiedy wciąż wierzono, że szerokie ulice rozładują korki, a nie spotęgują je) a literaturą sf. (kolejki napowietrzne i gondolowe). Tych, którzy przedstawili sensowne programy odwołujące się do trendów w europejskich miastach i badań naukowych, zwykle uznawano za nudziarzy zarzucających ludzi dziesiątkami gęsto zadrukowanych stron.
Kampania nie była czasem ciekawej rozmowy o miastach. Urzędujący prezydenci często unikali debat z kontrkandydatami i mieszkańcami, bazując na prostej prawidłowości – kto rządzi polskim miastem, a nie skazano go za złodziejstwo czy gwałt, ten najpewniej wygra kolejne wybory. Urząd miasta można przecież przekształcić w kilkutysięczny sztab wyborczy, przeciąć parę wstęg, a od trudnych pytań zwyczajnie uciec. W tej antydemokratycznej arogancji szczyt osiągnęła prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, która z góry zapowiedziała, że przed I turą wyborów samorządowych nie weźmie udziału w żadnej debacie. W „Wyborczej” tłumaczyła, że w poprzedniej kampanii poszła na dyskusję ze wszystkimi kontrkandydatami, a było ich tylu, że pani prezydent „mówiła w sumie z pół minuty”. Nie dodała, czy mówiła z sensem.
Wśród miejskich aktywistów zapanowała wielka przedwyborcza mobilizacja. W kilkunastu miastach Polski wystawili komitety do rad, czasem walczą też o prezydenturę. Wielu pokładało w nich nadzieję na polityczną zmianę, odsunięcie od władzy zabetonowanego establishmentu. Jednak im bliżej wyborów, tym bardziej aktywiści – szczególnie aktywni w mediach społecznościowych – są nadąsani.
A to artykuły prasowe układają im się w paranoiczną układankę świadczącą o koalicji Wielkich Koncernów Medialnych z Elitami Władzy, a to dąsają się na dziennikarzy, że niewystarczająco rozszarpują rządzących, a ich zanadto przyciskają, niepotrzebnie punktują wpadki i niewiedzę. Oj, długi będzie marsz aktywistów do poważnej polityki.
Słowem: żal. Ale nawet powłócząc nogami, warto iść na wybory. Przyszłe władze samorządowe będą bowiem dzielić ostatnią tak wielką pulę dotacji z UE. Warto zagłosować na kogoś, kto skandalicznie nie zmarnuje szansy na cywilizacyjny skok. Może się uda...