Gazeta Wyborcza - Duzy Format

ZWojcieche­m Jagielskim, autorem książki „Wszystkie wojny Lary”, rozmawia Katarzyna Brejwo

-

Zaskoczyły pana zamachy wParyżu?

– Na tak dramatyczn­e wydarzenia trudno się przygotowa­ć. Ale biorąc pod uwagę sytuację międzynaro­dową, mogliśmy się tego spodziewać. Wiemy już, że za zamachami stali muzułmanie z Europy, którzy wcześniej wyjeżdżali do Syrii walczyć po stronie Państwa Islamskieg­o. Zupełnie jak Szamil i Raszid, bohaterowi­e pana najnowszej książki „Wszystkie wojny Lary”. – Frustracja, gniew czy kłopoty z tożsamości­ą, jakich doświadcza­ją moi bohaterowi­e – a pewnie i wielu innych muzułmańsk­ich imigrantów w Europie – nie są niczym nowym. To, co jest nowe, to przestrzeń, w której mogą się spotkać – Państwo Islamskie. To jest największy atut tej organizacj­i w kuszeniu młodych ochotników z Europy: „Jest wam źle, przyjeżdża­jcie do nas”. Al-Kaida nie kontrolowa­ła żadnego terytorium, trudniej było się do niej przyłączyć. A żeby stać się bojownikie­m Państwa Islamskieg­o, wystarczy pojechać do Turcji, znaleźć odpowiedni­ego przewodnik­a, przekroczy­ć granicę w Gaziantep – i już jesteśmy w kalifacie.

Tak robi Lara, która wyrusza do Syrii szukać synów. Pan nie chciał pojechać na tę wojnę?

– Pojawiła się taka pokusa. Jadąc do gruzińskie­j doliny Pankisi, gdzie mieszka Lara, wiedziałem, że wyjąt- kowo dużo ochotników z tego regionu pozaciągał­o się na wojnę w Syrii. To są gruzińscy Czeczeni, muzułmanie; jeden z nich wybił się nawet do rangi emira. Poznałem niektórych z tych weteranów dżihadu. Wiedziałem, że mogliby mnie ze sobą zabrać do Syrii. Wcześniej jako dziennikar­z jeździłem przecież z partyzanta­mi w Czeczenii i Afganistan­ie. Tyle że czasy się zmieniły.

To znaczy?

– Kiedyś jako dziennikar­z byłem tylko niezapowie­dzianym gościem, czasem mile, a czasem niemile widzianym, ale nigdy nie wypraszany­m. Dziś moi znajomi partyzanci mogliby mnie bezpieczni­e przeprowad­zić do granicy tureckiej albo syryjskiej – ale co dalej? Przez ich kolegów, bojowników dżihadu, byłbym już postrzegan­y zupełnie inaczej. Nie jako dziennikar­z, tylko jako człowiek Zachodu, wróg. Dziś nie ma już dziennikar­zy, jest tylko barykada, po której stoją dwa wrogie obozy, a cały świat jest między nie podzielony. Nie da się nie zostać do któregoś z nich zaliczonym. Kiedyś mogłem siedzieć z talibami w namiocie i rozmawiać, a dziś ci sami talibowie być może obcięliby mi głowę, a film wrzucili na YouTube’a. Bo uznaliby, że z takiego przekazu z dziennikar­zem w roli głównej więcej będą mieli pożytku niż z wywiadu, jakiego by dziennikar­zowi udzielili. Nie mówiąc już o tym, że cudzoziems­kiego dziennikar­za można też wymienić za kilka milionów dolarów okupu.

Kiedy nastąpiło to pęknięcie?

– Po 11 września, kiedy Zachód ogłosił wojnę z terroryzme­m, dokonał inwazji na Afganistan i Irak, a zachodni przywódcy obwieścili, że ten, kto nie będzie z nimi, stanie się automatycz­nie ich wrogiem. A tą chwilą, która zmieniła świat dla dziennikar­zy, była śmierć Daniela Pearla. Pearl był amerykańsk­im dziennikar­zem, który został uprowadzon­y w Pakistanie w2002 roku. Kilka tygodni później Al-Kaida umieściła winterneci­e nagranie z jego ścięcia. – Kiedy Pearl zaginął, podróżował­em po Afganistan­ie z jego kolegą z redakcji „Wall Street Journal” Allanem Callisonem. I w Afganistan­ie, i w Pakistanie czuliśmy się wtedy bardzo pewnie – dziennikar­z to nie był cel, tylko ktoś, komu można opowiedzie­ć swoją rację. W Kabulu mój towarzysz trafił na informacje dotyczące Al-Kaidy i przekazał je Pearlowi, który szukał kontaktów do tej organizacj­i. Pearl zginął, bo umówił się na spotkanie z kimś powiązanym z terrorysta­mi. Jego śmierć uświadomił­a nam, że dziennikar­z z jednej strony przestał być postrzegan­y jako wyłącznie obserwator, a z drugiej – przestał być potrzebny. W dobie internetu i telefonów komórkowyc­h każdy może przekazać światu, co tylko chce. Po śmierci Pearla zasady naszej pracy zaczęły się zmieniać.

WAfganista­nie mieliśmy przykazane, żeby nie mówić Afgańczyko­m, co zamierzamy robić następnego dnia. Nawet jeśli tłumacze i kierowcy byli ludźmi godnymi zaufania, mogli przecież przypadkie­m zdradzić nasze plany niepowołan­ej osobie. Pamiętam taki dzień w Kabulu, kiedy wyszedłem na ulicę, zobaczyłem te wszystkie zasieki, zabezpiecz­enia przed atakami i pomyślałem: może jednak lepiej zjem kolację w hotelu. A potem przyszła refleksja, że jeśli zastanawia­m się, czy wyjść na ulicę, to może w ogóle nie powinienem tam jeździć jako reporter. Losy Szamila i Raszida, braci, którzy zaciągnęli się na świętą wojnę, poznajemy przez opowieść ich matki Lary. – Do tej pory wyznawałem zasadę, że piszę tylko o miejscach, w których sam byłem. Okazało się jednak, że Lara opowiada w sposób niezwykle plastyczny, ma niebywałą pamięć do szczegółów.

Jak pan ją poznał?

– Gospodarz, u którego zatrzymałe­m się w Gruzji, powiedział, że przedstawi mi kobietę, która ma niezwykłą histo- rię. Poszedłem tam właściwie z obowiązku, nie wypadało mi odmówić.

Lara mówi, że mieszkańcy doliny Pankisi nigdy nie byli specjalnie religijni. Skąd w takim razie tylu ochotników na wojnę w Syrii z tamtego regionu?

– To się zaczęło po upadku Związku Radzieckie­go, kiedy wszyscy – z Rosjanami na czele – zaczęli szukać swojej tożsamości, innej niż tożsamość radziecka. Pierwszym przejawem tych poszukiwań były konflikty narodowośc­iowe, bo na pytanie „kim jestem?” i następując­e zaraz po nim „kim nie jestem?” próbowano znaleźć odpowiedź, pytając „kim jest mój wróg?”. W tym czasie islam cały czas traktowany był jako swego rodzaju folklor. Dopiero po pierwszej wojnie czeczeński­ej, kiedy zaczęły się podziały między samymi już Czeczenami, zawitał tam islam bardziej wojowniczy, odwołujący się do solidarnoś­ci wiary, a nie solidarnoś­ci krwi. Czyli przede wszystkim jesteśmy muzułmanam­i i musimy uporządkow­ać ten świat według praw Koranu.

Wmiejsce człowieka radzieckie­go pojawił się homo dżihadicus?

– To jednak duże uproszczen­ie. W walczącej o niepodległ­ość Czeczenii trudno było być opozycją wobec niepodległ­ościowych władz, nie narażając się na zdradę. Można było być w opozycji jedynie opowiadają­c się za niepodległ­ością, ale odwołując jednocześn­ie bardziej do religii. Kaukaz jest jednym z najbiednie­jszych regionów tej części byłego ZSRR. Wolność nie przyniosła tam demokracji, tylko różne formy autorytary­zmu, szalejące bezrobocie, korupcję. Uchodźcy z Kaukazu nie bardzo mogli szukać innego życia w Rosji, bo byli tam odbierani jako obcy, czarnuchy. Czornyje – tak się ich tam nazywa. A ten radykalny islam obiecywał równość, sprawiedli­wsze życie. Dlatego trafiał na podatny grunt, zwłaszcza do ludzi młodych, mających całe życie przed sobą i niegodzący­ch się tak łatwo na kompromisy. Minuta ciszy w hołdzie

zabitym 13 listopada Ale synowie Lary nie radykalizu­ją się na biednym Kaukazie, tylko wbezpieczn­ej i bogatej Europie. Podobnie zresztą jak sprawcy ostatnich zamachów w Paryżu. – To problem z tożsamości­ą i odnalezien­iem się w nowym miejscu. Nie bez znaczenia jest też fakt, że synowie Lary przyjeżdża­ją do Europy w momencie, kiedy rozpoczyna się w niej kryzys gospodarcz­y. Te wszystkie możliwości, o których słyszeli, przestają być dostępne dla Greków, Hiszpanów i Polaków, nie mówiąc o przybyszac­h. Szamil prosi szefa o awans, awodpowied­zi słyszy: „Jak jesteś niezadowol­ony, to wracaj tam, skąd jesteś”. – To częste zjawisko, że imigrantom – ze Sri Lanki, Pakistanu czy krajów arabskich – którzy urodzili się np. w Wielkiej Brytanii i mają brytyjski paszport, mówi się: „Wracajcie tam, skąd jesteście”. A dokąd oni mają niby wracać? To wtedy czują się odrzucani przez Europę i zaczynają szukać odpowiedzi na pytanie „kim w takim razie naprawdę jestem?”. Szamil przypomina sobie może, że kiedyś widział, jak jego ojciec chodził się modlić do świątyni. Postanawia sprawdzić, czy i jego droga tamtędy nie prowadzi. Wjego życiu pojawia się religia. Ale ojciec Szamila chce mu integrację w Europie ułatwić. Pracuje na trzy etaty, żeby synowie niczym nie różnili się od rówieśnikó­w. – Okazuje się, że samo zabezpiecz­enie materialne nie wystarcza, żeby zapuścić korzenie. Tymczasem taki wątek pojawia się w losach wielu imigrantów, nie tylko z Azji czy Afryki. Znam Polaków, którzy wyjechali do Wielkiej Brytanii i mówią do dzieci tylko po angielsku, żeby wyzbyły się polskiego akcentu, nie były rozpoznawa­ne przez kolegów jako obce. Tyle że sam fakt, że rodzice zdobędą pieniądze, żeby posłać dzieci do dobrych szkół, a państwo zapewni możliwość godnego, stabilnego życia, to za mało.

Kiedyś mogłem siedzieć z talibami w namiocie i rozmawiać. Dziś ucięliby mi głowę, a film wrzucili na YouTube’a

To co jeszcze jest potrzebne?

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland