Z fotografem i byłym jurorem World Press Photo Krzysztofem Millerem rozmawia Aleksandra Szyłło
Weźmy to zdjęcie kobiety i dziecka: spadają z połamanego rusztowania podczas próby ewakuacji z pożaru. Czy fotograf powinien robić zdjęcie człowiekowi w takiej sytuacji, czy opuścić aparat? A jeśli zrobił zdjęcie, to publikować je?
Jaka jest twoja odpowiedź?
– Ja uważam, że robić powinien, bo to jest jego zawód. Potem się zastanowi, czy publikować. To dziecko przeżyło upadek, prawda? Kobieta nie.
Publikujemy takie zdjęcie i ogląda je później na przykład matka tej młodej kobiety. Czy ona chce, żebyśmy oglądali jej córkę w ostatniej sekundzie życia, lecącą na beton?
– Patrzysz z perspektywy matki. Myślisz o tym, że nie chciałabyś oglądać na takim zdjęciu swojego dziecka. Albo żeby ono oglądało ciebie. Ale czego chcesz – żeby fotograf upiększał świat? Żeby udawał, że nie jest okrutny? Popatrz na zwycięzcę WPP z 1955 roku – upadek motocyklisty. Tu idealnie została zrealizowana zasada Cartier-Bressona – fotograf jest w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Można się znowu zastanawiać: a jeśli zawodnik miał narzeczoną i ona za każdym razem kuli się z bólu, gdy widzi ten moment? Ale jak inaczej chciałabyś zilustrować w gazecie informację o tym wypadku?
Fotograf działa pod presją redakcji, zdjęcie ma być gwoździem, który przykuje czytelnika w kiosku i każe mu kupić ten tytuł, a nie 20 pozostałych. Ty na niektóre swoje zdjęcia założyłeś embargo. – Są to głównie materiały z pierwszych dni wojny w Słowenii, gdy rozpadała się Jugosławia. Te zdjęcia udostępniłem tylko do celów dokumentacji naukowych. Obrazy drastycznie dosłowne, np. ze zmasakrowanym ciałem, nie są najlepszą ilustracją wojny. Lepsze są zdjęcia symboliczne. Spójrz na tę dłoń głodnego chłopca, zwycięzcę WPP z 1981 r.
Głodne dziecko pokazujemy, żeby zmobilizować pomoc dla Afryki. Jaki jest cel pokazywania drastycznego wypadku?
– Żeby wywołać refleksję. Kiedy fotografowałem umierające z głodu dzieci w Kongu, nie miałem jak im pomóc. Do ich obozu nie było dostępu, nie dochodziła żadna pomoc humanitarna. Ale moje zdjęcia kupił „Le Monde”. We Francji zrobiła się burza. Francuzi rzucili przez dżunglę tory kolejowe i po dwóch miesiącach jedzenie jednak dotarło do tego „niedostępnego” rejonu. Dzieci z mojego zdjęcia nie doczekały. Ale inni tak. Wiesz, co mnie strasznie denerwuje? Fotografa często obwinia się za to, co się dzieje po drugiej stronie aparatu. A on jest świadkiem. Jak widzimy obrazy tonących matek z dziećmi przy greckich wyspach, zastanówmy się przede wszystkim: dlaczego Turcja kupuje ropę od Państwa Islamskiego, dając w ten sposób środki na broń? Jak pomóc uchodźcom? Jeżeli naszym głównym dylematem jest sytuacja fotografa, to jest hipokryzja! Ciekawe pytanie oWorld Press Photo brzmi, czy i kiedy dopuści fotografów amatorów. Bo to jest zagrożenie.
Dlaczego zagrożenie?
– Zawodowiec jest kontrolowalny. Jeśli zmanipuluje zdjęcie, czeka go środowiskowy ostracyzm. A w jakim celu robi zdjęcie ktoś, kto po prostu ma smartfona? A jak manipuluje? Nie mamy szans się dowiedzieć. Coraz więcej takich zdjęć krąży w sieci. Niby ktoś umierał, a ma się świetnie. Żeby nie było jak z tym dziennikarzem „New York Timesa”, co relacjonował wojnę w Iraku, siedząc w apartamencie w Nowym Jorku. Czytając blogi innych.
Dziś ogłoszenie nagród WPP 2016. Wygra obraz tonącego uchodźcy?
– Nie wiem. Wiele zależy od składu jury. Byłem w jury w 2000 roku i pamiętam, jak z niektórymi trudno było się porozumieć. Szef agencji woli zdjęcie, które się najlepiej sprzeda. Dyrektor artystyczny to, co najlepiej „siedzi na stronie”. Fotoedytor to, co najszybciej spłynęło do reakcji, bo można już zamykać wydanie gazety. Wynik jest wypadkową tego wszystkiego.