Arkadiuszem Jakubikiem rozmawia Katarzyna Bielas
Co by pan powiedział sobie młodemu?
– Powiedziałbym: „Chłopaku, masz nieprawdopodobnego farta”. A potem zrobiłbym rachunek sumienia, czyli listę rzeczy, które zawaliłem albo które bym zmienił. Po pierwsze… – Nosiłbym aparat ortodontyczny. Pamiętam, jak mama próbowała siłą zaciągnąć mnie do ortodonty, bo miałem nieprawidłowy zgryz, a co za tym idzie wadę wymowy. Sepleniłem i jąkałem się, pełny zestaw. Jako nie najładniejszy nastolatek, nieśmiały i niskiego mniemania o sobie, nie chciałem dodatkowo stać się potworem z plastikowym podniebieniem i metalowymi zębami, jak Buźka z „Moonrakera”. Bałem się, że koledzy w Strzelcach Opolskich, skąd pochodzę, będą mnie wytykali palcami. Dla aktora seplenienie to wyjątkowy problem. – Dlatego do szkoły teatralnej we Wrocławiu dostałem się warunkowo, niby z pierwszej lokaty, ale miałem w ciągu roku poprawić fatalną dykcję. Udało się to dopiero, kiedy trafiłem do pani Mieczysławy Walczak, która katorżniczymi ćwiczeniami z dykcji, emisji głosu, pracy z przeponą wyprowadziła mnie na ludzi. Gumka w zęby i powtarzanie w nieskończoność szeleszczących spółgłosek, uczenie się wymawiania ich na nowo.
Coś jeszcze?
– Dzisiaj powiedziałbym młodemu Jakubikowi: „Nie jesteś takim debilem, za jakiego się uważasz”. Chyba „się uważałeś”. – Uważasz. Bo dalej tak jest. To jest niekończąca się praca nad sobą i swoją niską samooceną. Ale w gruncie rzeczy to dobrze, że jestem taki. Wolałbym uniknąć momentu, w którym woda sodowa uderzyłaby mi do głowy i uznałbym, że zjadłem wszystkie rozumy świata.
Skąd tak niska samoocena? Bo pochodzi pan z małego miasteczka?
– Także to. Kiedy dostałem się do szkoły teatralnej, zacząłem zdawać sobie sprawę ze swoich braków – za mało książek, filmów, spektakli teatralnych, w kulturze uważałem się za kompletnego ignoranta. Do tego miałem fatalne oceny, nie mogłem znaleźć uznania wśród profesorów. Cierpiałem z powodu braku sukcesów, każda trójka to była tragedia, masakra po prostu.
Awcześniej?
– W domu wychowywano mnie na prymusa – mam mieć wszystkie piątki od góry do dołu, biało-czerwony pasek na świadectwie, czyli średnia ocen powyżej 4,8. Rodzice tego oczekiwali, ale interes był obopólny, bo jeśli był pasek, miałem święty spokój, mogłem robić, co mi się żywnie podoba.
Wtedy swoją przyszłość wiązałem z naukami ścisłymi, zdałem do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, co oznaczało, że w klasie maturalnej miałem 10 matematyk i 8 fizyk tygodniowo. Dziś uważam, że była to beznadziejna strata czasu.
Awtedy?
– Pod koniec liceum już wiedziałem, że to mi się nie przyda. Ale poddałem się tej perfekcji, prymusostwu i to bym dziś – gdybym mógł – zmienił. Powinienem wtedy zmienić klasę na humanistyczną, ogólną, jakąkolwiek inną, bo wiedziałem, że nie będę zdawał na nauki ścisłe. Awaryjnie złożyłem papiery na dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Zostałem jednak przez rodziców zaprogramowany, nie stać mnie było na to, żeby się zbuntować.
Dlaczego?
– Chciałem być wspaniałym, grzecznym i wymarzonym synkiem, który sprosta oczekiwaniom swojej mamy.
Ojca nie?
– Kiedy miałem 13 lat, tata pojechał do Stanów za chlebem, nie przelewało się nam w domu. W Stanach ojciec miał wypadek, czekał na odszkodowanie, nie było go dziewięć lat. Mama wychowywała sama dwóch synów. Pracowała jako kierowniczka kadr w fabryce mebli i była idealną mamą. Nie próbowała mnie do niczego zmusić, ale wiedziałem, jakie ma oczekiwania. Chciała mieć zdolnego syna, prymusa, którym może się pochwalić przed znajomymi. Wróćmy do szkoły teatralnej, do Wrocławia. – Im więcej pracowałem, tym było gorzej. Dużo czasu minęło też, zanim zyskałem zaufanie kolegów.
Wszkole były dwa kluby – angielski i zdecydowanie opozycyjny wobec niego rosyjski, który założyłem z Robertem Talarczykiem, zwanym Wasylem. Klub angielski zajmował się rozprawianiem o wielkiej literaturze, kulturze i sztuce. A klub rosyjski prozaicznymi rzeczami, takimi jak spożywanie wysokoprocentowego alkoholu w męskiej szatni i konkretnymi rozmowami o miłości, śmierci i nienawiści, o tym, co nam akurat leżało na wątrobie. Oczywiście darliśmy łacha z klubu angielskiego, który był ogólnie „ą, ę”, chodził z profesorami do eleganckich restauracji, gdzie przy kolacji omawiało się ostatnie premiery. Skoro pan do nich nie aspirował, to chyba bardziej kontestacja niż desperacja z poczucia niższości. – Może tak, bo potem w tejże szkole teatralnej założyłem zespół rockowy. Pewnie szukałem ludzi o podobnej wrażliwości.
Jak się nazywał poprzednik Dr. Misio?
– Bez Krzywdy. Odbył się konkurs na nazwę, wygrał go – wraz z butelką alkoholu – kolega Robert Więckiewicz, który był rok niżej.
Dlaczego właściwie w szkole tak źle się panu działo?
– Ja zawsze problemu, winy szukam w sobie. Choć dziś bym sobie młodemu powiedział: „Trzeba było to olać. Zaakceptować siebie takiego, jakim byłeś, nie przejmować się tym, co mówią rówieśnicy i nauczyciele, wystawiając ci nędzne trójki”. Może nie jest dobrze zawsze szukać winy w sobie. Może warto zastanowić się, czy system, który człowieka ocenia, jest adekwatny, czy ma sens. – Ale ja mam tak do dzisiaj. Mimo że teraz może wyglądać, że jestem w czepku urodzony, to zdarzyło mi się parę porażek w życiu zaliczyć. I zawsze zastanawiam się, co ja źle zrobiłem, co powinienem zmienić w sobie, a nie dlaczego „oni” mi to zrobili.
Tego akurat bym nie zmieniał. To jest dobra cecha, teraz ją nawet w sobie hołubię. Pozwala mi na ciągły rozwój, szukanie. A to powoduje, że mó- stynkt zabójcy, chciała uderzyć ucznia w twarz. To było wtedy, kiedy przekonywałem ją, że to ona podała mi godzinę dziewiątą, a nie ósmą jako początek matury. Rozumiem, że kłamał pan w żywe oczy. – Tak, w tym jestem specjalistą. Może dlatego zostałem aktorem.
Może tu jest coś na nasz temat?
– Pytanie, które sobie stawiam całe życie: co jest lepsze – kłamać czy nie kłamać w sytuacjach, w których nie chcę sprawić ludziom przykrości.
Jak mam coś takiego powiedzieć, to wolę nie powiedzieć nic, więc najpierw unikam odpowiedzi, potem uciekam, a wezwany na dywanik kła-