Kobieta, której prawie nie ma
A zaczęło się zwyczajnie. Po dziesięciu dniach diety była lżejsza o obiecane cztery kilogramy
Dziwne, że Emilia jeszcze żyje.
Kiedy latem wychodzi z domu, parzą ją spojrzenia przechodniów.
– Patrz, wariatka! – słyszy czasem za plecami lub obok. Lub „stara wariatka”. Szczególnie gdy jest upał i Emilia idzie w bluzce na ramiączkach, spojrzenia zahaczają o jej kanciaste obojczyki.
– Może założysz sweterek? – delikatnie sugeruje siostra. Ale nie dlatego, że wstydzi się Emilii. Dlatego, że chce ją chronić.
Jak ktoś gapi się natarczywie, Emilia podchodzi i pyta: „Przepraszam, chce pani porozmawiać?”. Choć najbardziej jej przykro, gdy ktoś zwróci się do niej jak ostatnio sprzedawczyni w sklepie: „Co dla pana?”. Dlatego nie lubi wychodzić. Stworzyła własny świat – w domu i w swoim umyśle. Lubi siedzieć w kuchni, z nogami opartymi w zimie o kaloryfer, i czytać lub szydełkować. A ludzie gadają. Choć nie z nią. Wstyczniu mąż Emilii Leszek wraca z Niemiec i idzie na zakupy. Pod sklepem daje osiedlowemu żulowi 5 złotych, a ten poufale zagaja:
– A pan to podobno żonę bije? Sąsiadka widziała podbite oczy...
Leszek nie prostuje. Dopiero w domu triumfuje ze śmiechem:
– Mówiłem, Miciu! Mówiłem, że swoją chorobą zrobisz ze mnie oprawcę!
Krucha
Rzeczywiście, dziś Emilia wygląda jak ofiara przemocy domowej. Ma strupa na nosie, a na policzkach – od wewnętrznych kącików oczu aż po usta – siniaki w kształcie skrzydeł motyla. We wszystkich kolorach tęczy: od bordowego, poprzez zielony, po żółty. Na weekend została sama w domu, bo Leszek pracuje jako kierowca busa i miał kurs do Niemiec. W nocy poszła do toalety. Gdy chciała wyjść, zrobiło jej się słabo, poleciała głową do przodu i zaryła nosem w próg łazienki. Usłyszała chrupnięcie i poczuła coś ciepłego – to krew ciekła z rozciętego grzbietu nosa i ze środka. Nie wezwała pogotowia, nie pojechała na SOR. Siostrze powiedziała dopiero następnego dnia, i to przez telefon, choć Renata mieszka piętro niżej, dokładnie pod podłogą. Chirurg miał wolny termin cztery dni później, wtedy też orzekł: „Nos złamany”.
– Nie lubię dramatyzować i zawracać głowy innym swoimi problemami – mówi Emilia. – Daję sobie radę.
Takie są dalsze konsekwencje choroby. Przybywa ich od 15 lat. Niektórych Emilia sobie nie wyobrażała. Że ona, wiotka jak trzcina, będzie miała dłonie jak chłoporobotnik: palce rozszerzające się w kierunku opuszków, zgrubiałe stawy, paznokcie wysklepione po męsku. To gościec. Obrączka nie wchodzi na żaden palec, choć zegarek spokojnie objąłby łydkę.
Emilia jest słaba, bo choroba wyniszczyła jej 78 proc. organizmu. Ale też jest silna. Bo z takim ciałem w ruinie powinna była dawno umrzeć. Emilia ma 56 lat i waży 33 kg. Najmniej ważyła 27,05 kg. Jak więźniarki obozu Auschwitz w chwili wyzwolenia.
A zaczęło się zwyczajnie.
Niełączenie
– Murzynka nie będzie – oznajmia Emilia 12 maja 2001 roku. Ma wtedy 41 lat, dorosłą córkę i ochotę na coś słodkiego. Zawsze pieką razem ciasto na niedzielę, a właśnie jest sobota. Składniki mają, muszą tylko dokupić margarynę. W sklepie Emilia zagląda jeszcze do kącika prasowego, gdzie jej uwagę przykuwa książeczka dołączona do kolorowego pisma dla pań. A dokładnie: papierowa harmonijka wielkości pudełka zapałek. „Dieta niełączenia”: co i jak jeść, by w dziesięć dni schudnąć 4 kilogramy – dokładnie tyle, ile potrzebuje Emilia. Dieta wyklucza łączenie w jednym posiłku białka i węglowodanów, czyli np. mięsa z ziemniakami. Emilia kupuje więc czasopismo z harmonijką, nie kupuje margaryny.
Zaczyna następnego dnia. Co prawda znajomi mówią jej: „Nasza Barbie” oraz „Ubezpiecz sobie nogi, bo masz takie ładne!”, ale Emilia jest względem siebie bardziej wymagająca. Zbliża się lato i chce mieć płaski brzuch. Mieszkają w Elblągu, dużo czasu spędzają nad Zalewem Wiślanym.
Kwalifikacje ma wymarzone: pracuje w jednostce wojskowej, w dziale aprowizacji. Niby w księgowości, ale też układa jadłospis żołnierzom, więc tabele kaloryczne ma w głowie. Jajko na twardo? 77 Kcal. A białko tylko 17 Kcal (więc niebawem Emilia na stałe zrezygnuje z żółtek). Cały dział jest na diecie, bo Emilia zaraziła niełączeniem dwie koleżanki. Ale po dziesięciu dniach tylko ona jest lżejsza o obiecane 4 kilogramy.
– Ale zeszczuplałaś! – zauważają znajomi z podziwem, a Emilia jest dumna. Wciąż stosuje zasady diety, tylko że je więcej, np. cały twarożek ziarnisty zamiast połowy.
Zimą zanika miesiączka. W wieku 42 lat? Za wcześnie na menopauzę – myśli Emilia. Lekarz przepisuje tabletki hormonalne, potem zastrzyki, ale nie dają efektu, więc trzy miesiące później Emilia trafia do psychiatry z podejrzeniem anoreksji. Ten przepisuje seronil – lek psychotropowy, który ma zawrócić Emilię w stronę normalności. A ona się cieszy: bo lek miał uspokajać, a pobudza, miał wzmagać łaknienie, a je zabija. Na wizytach kontrolnych pacjentka o tym nie wspomina. Wtedy to chudnięcie jej odpowiada.
Jeszcze bywa głodna. Jada pięć posiłków dziennie, o stałych godzinach. Tylko że „posiłkiem” okazuje się burak gotowany, innym burak krojony albo kilka liści sałaty – co wychodzi na jaw, gdy psychiatra karze Emilii zapisywać wszystko, co zjadła. On też próbuje wszystkiego: zwiększa dawkę leku, zmienia lek, zwiększa dawkę. Emilia łyka już 180 tabletek miesięcznie (trzy razy dziennie po dwie). Imipraminum – tzw. lek za grosz. W pudełku nigdy nie ma ulotki. Apetyt nie wraca, pojawiają się za to: hemoroidy, skurcze, opuchlizna na nogach.
Emilia myśli: może tak ma być, taka cena za powrót do zdrowia. Ale raz mąż przywozi lek z innej apteki, z ulotką. Pod hasłem „skutki uboczne” Emilia znajduje wszystkie swoje przypadłości, plus kilkanaście innych. Odstawia lek, znikają jak ręką odjął. Ale ona waży już o 14 kilogramów mniej. Straciła ćwierć siebie.
Pierwsza pomoc
Renata, siostra młodsza o cztery lata, co widzi Emilię, to płacze. A widzi rzadko, bo mieszkają na dwóch krańcach Polski: Emilia w Elblągu, Renata w Krakowie. Spotykają się raz w roku w imieniny Renaty, a tak najłatwiej dostrzec zmiany.
Gdy zbliża się zjazd rodzinny, Emilia jeszcze bardziej chudnie. Ze stresu, że cała familia będzie wywierać presję: „No jedz!”, i dawać złote rady. Ona twierdzi, że nic złego się nie dzieje, oni – że mizernieje. Każdy chce pomóc. Nawet mąż Reni, policjant, dowiaduje się od znajomej psycholożki, że właśnie w Krakowie jest oddział dla anorektyczek. Jeden z dwóch w Polsce. Emilia nie ma ochoty na hospitalizację, ale bliscy cisną. Ulega.
Tak musi czuć się pies, którego oddają do schroniska – myśli Emilia w drodze do szpitala w Krakowie. Boli ją to, ale bolą też mięśnie, kości, skóra; nawet jak myje głowę, to boli. Bo jest tak chuda, że brakuje ochrony tłuszczowej. Organizm sam się zżera, pojawiają się stany zapalne. Dlatego liczy, że ją przyjmą. Co prawda nie ma zaklepanego miejsca na oddziale, ale wzięła większą torbę podróżną.
Jest 31 marca 2005 roku, w Zakładzie Psychoterapii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie najpierw każą jej zdobyć skierowanie do poradni specjalistycznej, by lekarz ocenił, czy kwalifikuje się na Oddział Leczenia Zaburzeń Odżywiania. Decyduje dr Adam Curyło.
– Zastawił nogą drzwi. Nie przyjął mnie, bo nie byłam umówiona.
Emilia kilka lat później nauczy się, że do doktora Curyły po prostu się czeka. Tymczasem jest w rozpaczy, 600 kilometrów od domu. Cudem zgadza się ją przyjąć Szpital Specjalistyczny im. Rydygiera – na oddział psychosomatyczny, gdzie anorektyczek jeszcze nie mieli. Są pacjenci po detoksie alkoholowym i narkotykowym, po załamaniach nerwowych, np. „dziewczyna, która wpasowała sobie szydełko w żyłę”. Emila ma cią- głe badania, pobieranie krwi, pokłute żyły, pęknięte naczynia krwionośne, psychoterapię: indywidualną, w grupie lub zajęciową. Na tej ostatniej rysuje kolorowe drzewo, które wypuszcza listki. Rokuje, że w życiu nastąpi zmiana. Inni rysują trupie czaszki, błyskawice na czarno.
Jeśli Emilia wybrzydza przy jedzeniu, słyszy dwie riposty: „Albo się pani decyduje na leczenie, albo opuszcza oddział” oraz „Albo pani je posiłek, albo karmimy przez sondę”. Ważą codziennie. Jedzenie jest dobre, tylko Emilia wciąż hołduje zasadzie niełączenia: jak je mięso, to nie je ziemniaków, i odwrotnie. Tylko w pierogach nie grzebie.
Po dwóch miesiącach lekarz prowadzący zauważa poprawę, wyniki są lepsze. Emilii żal wychodzić, czuła się tam bezpiecznie. Ale dostaje kroplówkę na drogę i wraca do Elbląga, i do pracy. We wrześniu wyjeżdżają z Leszkiem na wakacje do Chorwacji. Wszystko się układa. Żałują tylko, że córka emigruje na stałe do Niemiec.
Skazana
I nagle Emilia przestaje chodzić. 2 stycznia 2007 roku jak zwykle pokonuje schody do biura, ale nie daje rady. Do lekarza zawozi ją kolega, bo Leszek pracuje w Szczytnie, 160 kilometrów od Elbląga, przyjeżdża tylko na weekendy. W przychodni dostaje glukozę, potas i zwolnienie na 30 dni, przedłużone później do 180. W domu, gdy próbuje wstać, przewraca się. Organizm jest wyniszczony, potrzebuje składników odżywczych, ale Emilia nie może przełykać, w środku czuje ogień. Ma pleśniawki w ustach, pije więc tylko przez słomkę rzadkie zupy i mleko sojowe. Gdy próbuje jeść np. kawałek chleba, od razu robią się rany. Nie pomaga pędzlowanie jamy ustnej specjalną miksturą z witaminą PP. Zęby wychodzą jak z masła, Emilia nawet nie musi gryźć, żeby wypadały. Nie mają w czym się trzymać, bo zanikła tkanka tłuszczowa, teraz zanika kostna. Wypadają włosy, schodzą paznokcie.
Emilia jest skrajnie wychudzona: 27,05 kg, lecz od pasa w dół puchnie. Nogi ma bordowe i tak obrzmiałe, że w skórze robią się dziurki i przy każdym stąpnięciu wycieka płyn surowiczy. Nad lewą kostką i na pięcie skóra pęka, między palcami też, ale tam przynajmniej można włożyć chusteczki, żeby nie ciekło.
Pomagają sąsiedzi i znajomi. Robią zakupy, pranie, wyprowadzają psa. Niektórzy mają klucze do mieszkania Emilii. Pani Lidzia, sprzątaczka z jednostki, przychodzi zmieniać opatrunki i sprzątać – ze współczucia, nie za opłatą. Koleżanka Marta wpada, żeby pomóc Emilii się kąpać. Na stoliku przy łóżku leży zestaw dyżurny: pilot, telefon stacjonarny i komórka.
Po trzech tygodniach Emilia z pomocą pani Lidzi uczy się chodzić. Z parteru na półpiętro, żeby dotrzeć do skrzynki pocztowej. Przy poręczy. Bo sama w domu tylko o kuli. Ale nie to jest najgorsze. Lecz bezsilność. Ona sprawia, że Leszek, wracając na weekendy, na przemian opiekuje się żoną i krzyczy. Rodzina się rozpada. Mąż obwinia córkę, że wyjechała i zostawiła ich samych z problemami, córka (urodziła w Niemczech dziecko, nie może przyjechać) obwinia ojca, że ciągle pracował daleko i mama czuła się samotna. Matka Emilii nie przyjedzie pomóc w opiece, bo się jej boi, a są i tacy, co uważają, że to całe odchudzanie to fanaberie i sama jest sobie winna.
Dziewczynom się wydaje, że schudną i będą laskami. I co z tego? Skoro przegrają wszystko