Uciekam ze strefy komfortu
Wyjechałem w Alpy, jest piękna pogoda, za oknem mgła. Piję ciepłą herbatę i zabieram się do czytania „Pięknych dwudziestoletnich” Hłaski. Łapię każdą wolną chwilę, żeby naładować baterie. Pobyć z przyjaciółmi, napić się wina, zjeść coś dobrego – mówi mi Adam Nergal Darski, lider metalowej grupy Behemoth.
Słyszę go w telefonie, choć przed chwilą słyszałam w laptopie. Dzięki sekretnemu linkowi poznałam właśnie płytę, którą pod koniec marca wyda z Johnem Porterem. Ma tytuł „Songs of Love and Death” i zdecydowanie nie jest metalowa.
– Odważny ruch – przyznaję. – Nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę ty!
– To dla mnie wyjście ze strefy komfortu – zgadza się Nergal. – Gdy robisz coś długo, wpadasz w koleiny przyzwyczajeń. Trudno wtedy ocenić: czy wciąż to lubię robić? Czy jest w tym szczerość? Czy się rozwijam? Dlatego warto wyrwać się z monotonii. Behemotha uwielbiam – podobnie inne rzeczy, które robię na co dzień. Od lat chodziło mi jednak po głowie, żeby spróbować czegoś innego, aby ta moja życiowa waga się równoważyła. Tam z jednej strony jest 666 kilo. Chciałem postawić z drugiej choć kilka odważników. Nawet książkę, którą kiedyś popełniłem, nazwałem „Sacrum profanum”. Zależało mi teraz na czymś, co będzie bliższe ziemi i w czym nie będzie za dużo teatru. Żeby to było proste, nawet niedoskonałe. Mam 40 lat, coraz mniej się napinam. Mężczyźni w wieku 20-30 lat grywają kogucików. Udowadniają, jacy są dobrzy. Komfort dojrzewania polega też na tym, że ego przestaje mieć problem, kiedy w czymś nie jesteśmy najlepsi. Jeżdżę na desce tak sobie – i trudno.
– A podobno wstydziłeś się teraz zaśpiewać?
– Tak było. John Porter jest śpiewakiem. Ja potrafię zawodowo krzyczeć. Jestem w tym dobry i dobrze na tym zarabiam. To gwałtowna, agresywna ekspresja, która jest częścią mojej natury. Ale mam też w sobie łagodność – byłoby groteskowe, gdybym o tym krzyczał. Najpierw chciałem, żeby John wszystko śpiewał, ja tylko robiłbym chórki. Ale później napisałem „My Church is Black” – kawałek w tonacji, która trzyma wokal w ryzach. Pomyślałem, że zaryzykuję: spróbuję to zaśpiewać swoim naturalnym głosem. Wszedłem do studia i poprosiłem Johna, by wyszedł, na co on się tymczasowo obraził, bo to przecież wspólny projekt. Powiedziałem mu: „Gdybym się rozbierał, też bym nie chciał, żebyś mnie oglądał”. Kiedy wrócił po pół godziny, piosenka była nagrana. Kiwnął głową, że OK.
– A który z was to „Me”, a który „That Man”? – pytam, bo zespół nazwali właśnie Me and That Man.
– Ta nazwa otwiera pole do szerokiej interpretacji. Nie będziemy psuli ludziom zabawy. Z Johnem pierwszy raz współpracowałem przy płycie Maćka Maleńczuka. Zawsze go ceniłem. On to ładnie spuentował, że każdy człowiek chce być czasem zarówno „Me”, jak i „That Man”. To można rozumieć także jako Dr. Jekyll i Mr. Hyde. Każdy z nas ma nieskończoną ilość twarzy. Gdy ktoś rzucił na początku „Darski/Porter”, zacząłem się śmiać. Wszyscy tak robią: Marek i Wacek itp. Wiadomo, kto za tym stoi, więc nie musimy na siłę sprzedawać swoich nazwisk.