Ciepły Kaczor, czyli pluszowe ostrze satyry
Wzbraniałem się z całych sił, toczyłem ze sobą heroiczną walkę, aż wreszcie skapitulowałem i obejrzałem internetowy serial satyryczny „Ucho Prezesa”. Mój opór brał się z tego, że należę do osób wybitnie zdystansowanych do kabaretu, osobliwie do polskiego kabaretu we wszystkich jego emanacjach. Uznać oczywiście można, iż wynika to z mojego wrodzonego braku poczucia humoru, chociaż się tym specjalnie nie zadręczam, poczucie humoru to nie jest w Polsce rzecz nagminna ani niezbędna, a jeżeli już owo poczucie humoru w Polsce występuje, to jest endemiczne, osobne i specyficzne.
Nigdy zatem nie śledziłem polskich kabaretów, nawet w czasach komuny nie umiałem wykrzesać entuzjazmu, jeśli przypadkiem z jakimś antykomunistycznym kabaretem się zetknąłem. Tym bardziej w wolnej Polsce omijałem szerokim łukiem wszystkie cudownie rozmnożone kabarety, w tym nawet Kabaret Moralnego Niepokoju, który za najgorętszą obecnie produkcję, a więc owo „Ucho Prezesa”, odpowiada.
Tyle że za popularność serialu „Ucho Prezesa” odpowiada tak naprawdę sam Prezes, gdyby nie to, iż Kaczyński w osobie Roberta Górskiego jest bohaterem tych filmików, w zasadzie nie byłoby tematu, dziś Kaczyński jest w stanie sprzedać każdy produkt. Być może nawet nie wiedząc o tym, Kaczyński daje pracę całemu legionowi satyryków, ale też politologów, analityków, komentatorów – słowem: zawodowym kaczologom. Kaczolog to jest, obawiam się, wręcz zawód przyszłości. Tak jak w dawnej epoce wytworzyła się osobna kasta sowietologów, przeprowadzająca egzegezy tego, co się na Kremlu dzieje, dzisiaj mamy do czynienia z wnikliwymi analitykami tego, co się na Nowogrodzkiej i Wiejskiej wyprawia. Każde słowo, każde chrząknięcie i każde mlaśnięcie Prezesa poddawane jest laboratoryjnym analizom. Apologeci Prezesa nad mlaśnięciami się pochylają, z zachwytem dowodząc, iż są to mlaśnięcia epokowe, srodzy krytycy Prezesa za niezrozumiałymi mlaśnięciami znajdują zapowiedzi strasznych działań. Nie ulega wątpliwości, że gdyby Kaczyński przestał w ogóle mówić, względnie jedynie niezrozumiałe onomatopeje z siebie by wydawał – publicyści niepokorni by te onomatopeje do poziomu cytatów biblijnych wynosili, krytycy zaś za każdą onomatopeją by zapowiedź zniszczenia demokracji odkrywali.
Czy już powstały powieści o Kaczyńskim? Nie jest to wykluczone, osobiście nie kojarzę, ale w dzisiejszej książkowej nadprodukcji łatwo nawet sensacyjne wydawnictwo przeoczyć. Czy powstał już balet o Kaczyńskim? Gdyby wystawiono balet o życiu Kaczyńskiego, wszyscy by na ten balet do Teatru Wielkiego pędzili na wyścigi. Gdyby wystawiono operę o władzy Kaczyńskiego, byłaby to najbardziej oblegana opera w polskich dziejach. Gdyby symfonię o Kaczyńskim skomponowano – poziom zainteresowania muzyką poważną w Polsce wystrzeliłby w kosmos.
Zresztą do Kaczyńskiego pretensji mieć nie można, on wszak jedynie realizuje swoje dziecięce marzenia o wszechwładzy, on się bawi, buduje zamki w piaskownicy i je potem rozwala łopatką w ataku wściekłości, on ustawia na stole ludziki z kasztanów i żołędzi, toczy nimi bitwy, a jak się zeźli, to jednym ruchem strąca wszystkie na podłogę i depcze histerycznie. Mnie jest to bliskie, w czasach przedszkola i podstawówki też taki byłem, rodzinne przekazy podkreślają, że należałem do dzieci egoistycznych, narcystycznych, złośliwych i obrażalskich, dlatego zapewne współodczuwam z Kaczyńskim. Zazdroszczę mu też, bo nawet będąc mężczyzną w sile wieku, chętnie bym się pobawił w bycie despotą, demiurgiem, a nade wszystko wielkim destruktorem. Bo każde dziecko przecież, nawet to dorosłe, bardziej niż budować lubi niszczyć.
Rozumiem świetnie, że Kaczyńskiemu się serial podobał, bo utwierdza go w przekonaniu o swojej wyjątkowości i niezbędności na tle miernot, lizusów i wazeliniarzy. Oto samotność geniusza – myśli Kaczyński, rozglądając się po swoim dworze i lustrując gnących się w ukłonach dworaków. Taki Błaszczak w „Uchu Prezesa” jest, owszem, przybocznym Prezesa, po prawdzie lokajem, szepczącym mu nieustannie słodkie pochlebstwa, szykującym herbatki i częstującym landrynkami, ale nie jest groźnym ministrem policji jak w rzeczywistości. Ja w zasadzie tego Mariusza lubię. Nie cenię, nie szanuję, ale lubię, bo to niegroźna i niemęska figura, nie ma w nim nic niebezpiecznego przecież. Nie jest prawdą, że „Ucho Prezesa” ociepla wyłącznie Kaczyńskiego, „Ucho Prezesa” ociepla wszystkich – do Macierewicza brawurowo odwzorowanego w odcinku trzecim poczułem niemal sympatię: to nie jest złowrogi dewastator, który armię rozbija, to starszy kulturalny pan z wyraźną słabością do młodych, nierozgarniętych chłopców. Sam Misiewicz też przecież jeno jest „taki trochę większy ministrant”, w sumie sympatyczny, choć ograniczony umysłowo. Prawdziwemu Macierewiczowi bardzo się ponoć odcinek podobał i raczył go nazwać „znakomitym”, podobnie prawdziwy Błaszczak przyznał, iż oglądając siebie, „znakomicie się bawił”. Wcale mnie to nie dziwi, bo serialowi Mariusz i Antoni budzą ciepłe uczucia, jak kotki na Facebooku.
Prezydent wyczekujący bezskutecznie na audiencję przed gabinetem Prezesa, prezydent, którego wszyscy sobie lekceważą, z sekretarką na czele, jest tu postacią żałosną, ale jednak budzi współczucie, a nie złość. Ja po obejrzeniu „Ucha Prezesa” mam dla prezydenta ogrom ludzkich uczuć – prawdziwy prezydent powinien Kabaretowi Moralnego Niepokoju być wdzięczny za ocieplenie wizerunku i pokazanie go jako nieśmiałego niedorajdę, a nie kogoś, kto jednym pociągnięciem długopisu zniszczyć może ostatki wolności. Podobnie Mateusz Morawiecki – w serialu prymus, który jako jeden z nielicznych zachowuje rozsądek, lecz jego wizja nowoczesności nie ma szans w zderzeniu z anachronicznym myśleniem Prezesa.
Samemu Prezesowi ów satyryczny serial się podobał, Prezes dał znak, że ma poczucie humoru i pozwala z siebie się śmiać, choć przecież tak naprawdę Prezes pozwolił się śmiać ze swych dworzan, aby ich tym bardziej pognębić. Zatem dworzanie także się śmieją, z siebie się śmieją oczywiście, bo to Prezesowi przyjemność sprawia. Dworzanie dla dobrego samopoczucia Prezesa są gotowi rechotać i tarzać się po podłodze, oglądając siebie jako halabardników wyzbytych resztek godności, albowiem upokorzeni wielką satysfakcję sprawiają władcy. Władca ma wówczas dobry humor, a wiadomo z historii, że gdy władca ma dobry humor, to i mianować na jakieś stanowisko może, i egzekucję wstrzymać, życie darowując. W subtelnych głosach sprzeciwu wobec „Ucha Prezesa” dały się słyszeć jedynie argumenty trzeciorzędne, mianowicie, że koty mleka nie piją oraz że Prezes nie słodzi herbaty ani nie ssie landrynek, poza tym podług potakiwaczy wszystko chyba się zgadza – to, że naczelnik otoczony jest przez posłusznych służalców, że samodzielność decyzyjna tam nie występuje. Nikt się na niesprawiedliwe wypaczenia serialu nie skarżył, dało się słyszeć zbiorowe westchnienie ulgi, że prawda wreszcie oficjalnie została ujawniona: tylko naczelnik decyzje podejmuje, nikt inny własnego zdania tam nie ma. Po obejrzeniu czterech odcinków dochodzę do wniosku, że Bóg musi mieć specjalne względy dla Polski, że zesłał nam Kaczyńskiego, aby ten Polski bandzie matołów zniszczyć nie pozwolił.