Krystyna Naszkowska
Przez całe lata nie wiedziałam, że chorujesz. – Przez 42 lata chorowałem w tajemnicy, bo jako „wariat” nie skończyłbym studiów, nie dostałbym porządnej pracy, byłbym obywatelem gorszej kategorii. Tak było w latach 70., gdy zachorowałem.
A jednak dziś też nie podasz swojego nazwiska. Czego się boisz?
– Uważam, że muszę chronić rodzinę – żonę, dzieci, wnuki. A także moje życie zawodowe, bo ciągle trochę pracuję. Obawiam się, że moi zleceniodawcy, ludzie biznesu, mogliby mnie uznać za człowieka „chorego psychicznie”, z którym nie chcą mieć do czynienia. Ale znajomi o mojej chorobie wiedzą, nigdy jej nie ukrywałem. A ty kiedy się dowiedziałaś?
Kiedyś przyszedłeś na spotkanie dziwnie ubrany, obwieszony medalami. Pomyślałam: zwariował?! Po jakimś czasie sam zacząłeś opowiadać o chorobie. Jak ona się nazywa?
– Od kiedy zachorowałem, czyli od 1974 roku, zmieniała nazwę kilka razy. Najpierw zresztą rozpoznano u mnie schizofrenię. Potem zmieniono diagnozę na cyklofrenię. To są depresje i podwyższone nastroje. Bardzo ostre stany. Jak dół, to straszny, i potem straszna góra, na zmianę. Choć u każdego pacjenta przebiega to inaczej. Potem nazwano to chorobą afektywną dwubiegunową. Afektywną, bo chodzi o afekt, emocje. Najnowsza nazwa to zaburzenia – już nie choroba, ale zaburzenia – afektywne dwubiegunowe.
Każdy z nas jest dwubiegunowy. Świat jest dwubiegunowy, pogoda, pory roku, giełda. To są wszystko wykresy EKG, sinusoidy do góry i na dół. Każdy jest czasem w euforii, bo zarobił kupę forsy albo się zakochał, a potem w dole, bo nic mu nie wychodzi. Ale człowiek zdrowy sam z tego wyjdzie. Natomiast chory ma zdecydowanie głębsze doły, a odjazdy tak wysokie, że bez leków nie da rady. Tyle że leki nie leczą, doprowadzają tylko chorych do takiego stanu, by można było z nimi rozmawiać i zacząć terapię.
Kiedy się zorientowałeś, że coś jest nie tak?
– To był 1974 rok. Miałem 24 lata. Zdawałem na polonistykę. Już na egzaminie byłem napastliwy, nakręcony. Zbeształem egzaminatorów, cytując zresztą Irzykowskiego, atakowałem poetów i prozaików, całą tę sieczkę, te bzdurne lektury, jak Gorki. Byłem starszy o trzy-cztery lata od innych zdających, miałem za sobą ogromną liczbę lektur. Czytałem wtedy chyba książkę dziennie. Po nocy czytałem, miałem silne zaburzenia snu.
Myślę, że z powodu tego zachowania, bo zdałem bardzo dobrze, wyeksportowali mnie do filii Uniwersytetu w Białymstoku. Z zastrzeżeniem, że przez dwa lata nie wrócę do Warszawy.
W Białymstoku zaprzyjaźniłem się ze studentami Akademii Medycznej, a oni dawali mi prochy na wszystko: nie możesz spać, weź proszek, musisz wstać na egzamin – proszek, wstydzisz się grać w klubie na kontrabasie – proszek. Do tego alkohol, bo mieli dostęp do spirytusu.
Jakie prochy?
– A żebym to ja wiedział! Oni brali, to i ja wziąłem. Bardzo wtedy tęskniłem za żoną, bo już byłem żonaty, za przyjaciółmi, za Warszawą. Ale zacząłem mieć ciężkie stany po tych lekach, dygot rąk, bezsenność, rozchwianie, przez tydzień nie byłem w stanie wyjść z domu. Zacząłem się wyciszać. Odstawiłem prochy powoli, piłem najwyżej piwo, nie spirytus. Myślałem, że jak odejdę od tego pijackiego żłoba i leków, to wszystko będzie w porządku. Zacząłem kombinować, jak wrócić do Warszawy, choć minął dopiero pierwszy semestr. Napisałem, że matka gruźliczka, niedołężna, wymaga opieki, co nie było prawdą. Namówiłem profesora od logiki, u którego miałem same piątki, by napisał mi rekomendację, że potrzebuję troszkę wyższego poziomu nauczania niż w Białymstoku. Osobiście pojechałem do pani prorektor z tymi załącznikami, a że jeszcze żona była w ciąży, to przenieśli mnie.
Zamieszkaliśmy z teściami. Ale ja miałem i mam obsesję na punkcie wolności. A tu: wynieś, kup, idź do piwnicy itd. Jak się wkurwiłem, wyszedłem na dzień czy dwa, zacząłem chlać. Dużo się też uczyłem w bibliotekach, bo musiałem nadrobić łacinę, rosyjski i inne rzeczy, których nie było w Białymstoku. Zacząłem się bać o dziecko, jak ja je wychowam z moimi nastrojami. Poczułem się osaczony. Nie spałem jedną, drugą, trzecią noc. Po tygodniu zacząłem pisać, z ogromną weną. Wpadłem na pomysł, że z każdej książki, a mieliśmy ich 2 tysiące w domu, wybiorę po najważniejszym zdaniu i wydam to. Paliłem 60 papierosów dziennie. Piłem hektolitry kawy.
Jak to się skończyło?
– Żona wezwała karetkę. Nigdy nie byłem agresywny, nawet słownej agresji nie było, ale jak zacząłem jakieś tańce z dużym nożem kuchennym, jak chciałem jej pokazać, że ja ten nóż mogę w powietrzu zawiesić, to się przestraszyła. Zawieźli mnie w kaftanie bezpieczeństwa do szpitala psychiatrycznego na Sobieskiego. I zastrzykami zaczęli mnie wyciszać. Okropnie się bałem, że jakąś część mózgu mi wytną. Wtedy nie wiedziałem nic o tej chorobie. Chcieli zastosować elektrowstrząsy, ale uprosiłem lekarza, by mi dał jeszcze tydzień. Inni chorzy mówili, że po elektrowstrząsach będę jak roślina. Bałem się jak diabli. To był mój pierwszy szpital, nie miałem więc skali porównawczej, ale żona mówiła, że mam się nie bać, bo leżę w najnowocześniejszym szpitalu w Europie. Rzeczywiście, to był standard dobrego hotelu. Salki cztero-, pięcioosobowe. Na jednego pacjenta średnio dwóch lekarzy. Pielęgniarki ze specjalnością psychiatryczną.
Długo tam byłeś?
– Po trzech miesiącach zostałem wypisany na własne życzenie. To był 6 czerwca, kilka dni przed narodzinami syna. Na powitanie żony w domu był szampan. No i jeden szampan, drugi, wyszedłem na spacer, potem seta jedna, druga, nieprzespana noc jedna, druga i znowu karetka po tygodniu. Jadę i widzę, że za miasto wyjeżdżamy. Mówią: nie przyjmie mnie Sobieski, bo wypisałem się na własne życzenie. Wywieźli mnie do Drewnicy. W porównaniu z Sobieskim to było jak Paryż i wiocha zabita deskami. Sale 20-osobowe, jeden lekarz na 50 pacjentów. Psychiatrzy – bezduszni. Wśród pielęgniarzy byli też wyrokowcy, mieli odpracować wyroki. Potrafili tak w brzuch uderzyć, że człowiek myślał, że całe flaki zaraz wypluje. Życzliwe były tylko siostry zakonne, które tam pomagały: „Masz kredki, narysuj albo napisz, co mówisz, będzie dobrze, tu nie będziesz dłużej niż miesiąc, dwa, może pięć”.
Byłem tam cztery miesiące. Lekarz prowadzący poradził żonie, by się rozwiodła, bo wszystkie kobiety się rozwodzą z takimi schizofrenikami – wtedy byłem jeszcze schizofrenikiem. A mnie radził szukać pracy w spółdzielni inwalidów: klejenie kopert, robienie szczotek. Żadne z was nie posłuchało.
– Żona w ogóle o tym nie wspomniała. Powiedziała, że może bym odpoczął. A ja, że spróbuję na studia wrócić. Wróciłem i spotkałem się z pierwszą stygmatyzacją. Opiekunka roku powiedziała, że wolałaby nie mieć mnie u siebie, bo będą tylko problemy. Poszedłem do dziekana. A on: „Takich jak pan w literaturze i sztuce było wielu”. I zaczął wymieniać: Kafka, van Gogh, Hemingway. „Niech pan dużo czyta, stara się dużo, dużo pisać – mówił. – Ja trochę pomogę panu, poprowadzę”. Poszedłem do studenckiej przychodni zdrowia psychicznego i po paru tygodniach sławna doktor Flatał, terapeuta, psychiatra, zmieniła mi diagnozę na cyklofrenię. Bardzo mi pomogła. Byłem przyduszony lekami, nie mogłem się skoncentrować, słabo kumałem. Dała mi enerbol, to były różne witaminy. Po tygodniu poczułem się lepiej. I w sesji letniej w terminie zerowym zdałem egzaminy na piątki.
Po wakacjach zszedłem na minimalne dawki leków. Niefrasobliwie przestałem chodzić do przychodni, potem pomyślałem, że skoro biorę taki maleńki proszek, to w ogóle z niego zrezygnuję. Kilka lat było bez objawów. Wiedziałem, że muszę pilnować snu, z alkoholem delikatnie itd. Skończyłem studia z oceną bardzo dobrą, chciałem zostać na uniwersytecie jako wykładowca. Ale nie było zgody. Zostałem dziennikarzem.
I nagle...
– Nawrotem był czas internowania w stanie wojennym. Wylądowałem w Białołęce. Najpierw straszna depresja. Wcześniej nie siedziałem.
W szpitalu, można powiedzieć, siedziałeś.
– Otóż to! W tamtych czasach Drewnica to były drzwi bez klamek, wszystko zakratowane. Białołęka to było mniej więcej to samo. Klawisze to chłopy po dwa metry, osiłki. Od razu skojarzyło mi się z Drewnicą i wpadłem w dołek. Ale jakoś po paru dniach zaaklimatyzowałem się, poczułem, że to nie tragedia. Zobaczyłem normalnych ludzi – siedziałem z Korwin-Mikkem, z szefami związku zawodowego „Solidarność” milicjantów.
Nie powiedziałem, że mam chorobę psychiczną. Bałem się, że jeśli mnie wypuszczą, wszyscy uznają mnie za ubeka lub donosiciela.