Sylwia Chutnik
Brzmi nieprawdopodobnie: to rzeczywiście pierwsza biografia Stanisława Grzesiuka?
– Sam się zdziwiłem. Był jeden film dokumentalny „Grzesiuk, chłopak z ferajny” i pojedyncze artykuły. Może wynika to z faktu, że nadal żyje jego dalsza rodzina. Trudno pisać o kimś, kto ma obrońców wśród żywych. Może z charakteru książek Grzesiuka, autobiograficznych, bo trudno opisywać losy opowiedziane przez niego samego. Choć wokół książek było sporo niedomówień i kontrowersji, na ile opisywane przez niego sceny czy ludzie byli prawdziwi. Zdarzyło się również, że ktoś 20 lat temu napisał nieprawdę w artykule, inni to powielili i w efekcie wszyscy uznali, że tak było. Chciałem sprawdzić, co z tych legend jest prawdą.
Najwięcej problemów miałem z okresem przedwojennym, od narodzin Grzesiuka w 1918 roku do jego pobytu w obozie w czasie wojny. Nikt z jego rodziny nie pamięta już tych czasów, posiłkuję się więc archiwalnymi informacjami, przedwojenną prasą i opowieściami, które przetrwały w rodzinie. Dużo obszerniej piszę o okresie powojennym, bo udało mi się dotrzeć do ludzi, którzy go znali i przeżyli z nim różne historie.
Podtytuł brzmi: „Król życia”. Budzi skojarzenia z człowiekiem charakternym, honorowym. Po co nam książka o Grzesiuku teraz, kiedy te sformułowania niewiele znaczą?
– To człowiek ważny dla Warszawy. Po wojnie to miasto było wyjałowione z tożsamości. I nie bardzo było na czym ją budować. Do dzisiaj wiele osób zarzuca zresztą Warszawie, że jest bez charakteru. Wydaje mi się, że przy wszystkich zaletach i wadach piosenki Grzesiuka i książka „Boso, ale w ostrogach” zbudowały warszawski mit i ocaliły historię nieistniejącej Warszawy – społecznie zróżnicowanej, niejednolitej, ale ciekawej. Jego Czerniaków, chociaż pisał o nim jak o krainie szczęścia, był okrutnym światem przenikającym się z tym eleganckim, wytwornym. Kilka przecznic dalej ludzie mieli samochody, byli bogaci. Nosimy w sobie mit Warszawy – Paryża Północy, co jest bzdurą, bo przedwojenna Warszawa to było kilka eleganckich ulic w Śródmieściu, a reszta miasta wyglądała paskudnie. Trochę jak Czerniaków – z błotem, chatami zabitymi dechami, bez prądu, wody i z ogromną biedą.
Poza wszystkim Grzesiuk był po prostu bardzo ciekawym człowiekiem.
Był artystą, który właściwie artystą nie był wcale.
– Pracował w wyuczonym zawodzie elektromechanika, grał w obozie koncentracyjnym, aby przeżyć, potem na mandolinie i bandżoli dla znajomych, w czasie biesiad śpiewał ballady podwórzowe i miejskie legendy. A potem oficjalnie utrzymywał siebie i rodzinę jako „literat”. Ale mówimy o facecie, który przez 40 lat nie napisał żadnej książki, nie nagrał żadnej piosenki. Cały jego „oficjalny okres twórczy” to były ostatnie cztery lata jego życia. To był samouk kojarzący się z folklorem miasta, podobnie jak Wiech czy niedawno zmarły Stasiek Wielanek.
Miał życie pełne przygód typowych dla charakternych osób – tu się z kimś pobił, tu z kimś zagadał, coś załatwił. Ze zwykłego wyjścia do sklepu potrafił zrobić anegdotę. Jednocześnie jego biografia jest pełna tragedii z obozowym koszmarem i gruźlicą na czele. Ale to było życie zwyczajnego Polaka. Fascynuje mnie ogromna autentyczność tej biografii. Nie był wybitnym muzykiem, śpiewał średnio, grał też nie najlepiej, ale przekonywał swoją naturalnością. Sława Przybylska powiedziała mi, że Grzesiuk miał imperatyw śpiewania. Bezustannie wyśpiewywał siebie. Nie było w nim żadnej artystycznej spinki. To jest fajne, że on jest aartystowski. I zawsze blisko ludzi. Szczególnie w jego ostatniej książce, „Na marginesie życia”, widać niezwykłą umiejętność patrzenia na ludzi, opisywania świata przez czyjeś historie. Miał te swoje czerniakowskie uprzedzenia, na przykład względem inteligentów – że tacy słabi, frajerscy. Ale z każdego potrafił wyciągnąć jakąś prawdę o świecie. Był ciekawy ludzi. Najpierw to były dzieciaki z robotniczych rodzin, chłopaki z marginesu, potem przyjaźnił się też z artystami, m.in. ze Sławą Przybylską, Hanną Skarżanką, z naukowcami, na przykład z profesorem Józefem Rurawskim, znanym filologiem. Wydaje mi się to wyjątkowe.
Dziś ludzie są bardziej niż kiedyś podzieleni?
– On był przedwojennym socjalistą wierzącym mocno w lewicowe ideały. Z drugiej strony potrafił przyjaźnić się z ludźmi, którzy w latach 50. dostawali w dupę od komuny. A wówczas różnice światopoglądowe były dużo poważniejsze niż dzisiaj, dotyczyły fundamentalnych postaw wobec tego, co się wtedy w Polsce działo. Dla mnie w Grzesiuku jest przede wszystkim bardzo dużo człowieczeństwa: miał otwartość na to, co nam się przydarza, szukał w ludziach sprzymierzeńców, pokonywał swoje uprzedzenia, lęki. A tego nam dziś potrzeba.
A Grzesiuk jako literat? Niektórzy zarzucali mu kłamstwa, traktowali jego wspomnienia jak reportaż, w którym wszystko ma być „faktem autentycznym” i „prawdą najprawdziwszą”.
– Pani Modzia Sielska, która przepisywała jego książki, opowiadała mi, jaka to była mordęga. Wszystko pisane niewyraźnie długopisem, byki, beznadziejna ortografia. On był w zasadzie półanalfabetą, co jest jak na pisarza dość zabawne. Opowiadał mi mąż Sławy Przybylskiej, że przyszedł na pierwsze zebranie Związku Literatów Polskich, gdzie właśnie przyjęli Grzesiuka. Miał robić notatki, ale przeprosił, że nie umie pisać i notować nie będzie. To był trochę żart, ale było w tym też ziarno prawdy.
Jeśli zaś chodzi o fakty, to zależy, o której książce mówimy. „Boso, ale w ostrogach” ludzie czytali jak fantazjowanie, bo siostra Grzesiuka twierdziła, że ich dom rodzinny był bogaty, a brat przesadzał z opisem biedy i pijaństwa. Tyle że Grzesiuk nigdzie nie pisał, że byli wyjątkowo biedni, a on nie miał co jeść. Kolejne przekłamanie powstało, gdy już po jego śmierci wystawiono po raz pierwszy musical na podstawie młodzieńczych wspomnień. Była tam scena, która wzburzyła rodzinę: ojciec wchodzi do domu pijany. W książce jest pewnie jakaś wzmianka, że raz na jakiś czas przychodził wstawiony, ale sceniczna interpretacja spowodowała, że obraz kamienicy na Sielcach stał się jednoznaczny: pijacy, złodzieje i chuligani.
A „Pięć lat kacetu”?
– To jest zdecydowanie prawdziwa książka. Mam bardzo dużo listów od ludzi, którzy byli z nim w obozie i którym on wysłał książkę z pytaniem,
W książce „Na marginesie życia”, w której opisywał pobyty w szpitalach z powodu gruźlicy, łamią mu żebra przed operacją, a on przez cały czas żartuje i ledwo daje się położyć na stole. Taką postawę miał też w obozie. Nawet umarł, siedząc, bo do końca nie chciał się poddać. Skąd taka twardość charakteru?
– To trochę autokreacja, ale jeżeli odrzeć Grzesiuka z tej cepelii – czapeczek, chusteczek i powiedzonek – zostaje właśnie jakaś siła wewnętrzna. Potrafił przyjść do kumpla na kawę, zajrzeć do kogoś do pracy i z marszu opowiadać o koszmarze pobytu w obozach. Mówił wszystko, co miał w sobie. Wygadywał to z siebie, wyśpiewywał. Wyciągał wszystko z bebechów na wierzch. Kiedyś na przyjęciu domowym grał jakieś tango, taki klasyk przedwojenny. W obozie Niemcy grali tę samą melodię przy egzekucjach, gdy kogoś złapali – to był rodzaj makabrycznego żartu. Przyjaciele, którzy byli z nim w obozie, dostali szału, prosili, żeby tego nigdy nie grał.
Miał taki stosunek do życia, że akceptujesz wszystko. Było, minęło. To taki warszawski buddyzm. Przyjmujesz to, co na ciebie spada, a to, co możesz zmienić – zmieniasz.
Myślisz, że wspomnienia obozowe nie zostawiły w nim trwałego śladu?
– Chciał się cieszyć każdym dniem. Przez pierwszych parę lat po wyjściu z obozu ciągle wracały do niego wojenne obrazy. Ale on nie zamknął ich w głowie, tylko mówił o nich bardzo dużo.
Mógłby być współcześnie wspaniałym coachem.
– Pewnie dzięki temu wyrzucał z siebie to całe zło, miał miejsce na humor. To jest dla mnie dużo bardziej warszawskie niż cwaniakowatość i hardość czy bycie kogucikiem, który do wszystkich startuje.