Z Martą Fox, rozmawia Michał Nogaś
Nie był łatwą osobą, ale zdążyłam się z nim pogodzić, ułożyć, wybaczyłam mu wszystko. Zastrzegam, że on niczego złego nie zrobił poza tym, że umarł, kiedy skończyłam 12 lat.
Zastanawiałam się jeszcze nad mamą, również niezwykle ważną w moim życiu. Ale nie żyje dopiero od 15 lat – jeszcze wyjaśniają się sprawy między nami.
Co znaczy „ułożyć”?
– Zrozumieć kogoś i siebie w naszych wspólnych relacjach. Wybaczyć to, co miało się za złe, zobaczyć to, co było dobre, i docenić.
Ojca zrozumiałam bardzo późno. Miałam mu za złe, że mnie zostawił, gdy miałam te niecałe 13 lat. Był górnikiem w kopalni Katowice. Po wojnie przyjechał na Śląsk z Podlasia, poznał mamę, która przyjechała z Lubelskiego.
Zawsze towarzyszył mi strach. Bałam się, że ojciec nie wróci z kopalni. Mama zajmowała się domem i trzema córkami. Miałyśmy rytuały. O piętnastej stałyśmy w oknie, wypatrując ojca. Wysiadał z pociągu, szedł charakterystycznym krokiem pod lasem, zawsze niósł pod pachą drewniany klocek – kopalniany przydział. Stałyśmy w oknie i mówiłyśmy: „Idzie!”. Mama nalewała zupę i stawiała na stole.
Zdarzyło się, że nie przyjechał tym pociągiem. Mama ze złości wlała zupę z powrotem do garnka i powiedziała: „Czekamy dalej, do następnego pociągu”. Przyjechał, ale oczekiwanie było okropne.
Gdy po raz pierwszy przyszedł spóźniony po pracy, być może po piwie z kolegami – mama trzasnęła go dwa razy w twarz. Z jednej i z drugiej strony. I wlała zupę do talerza. Był przez mamę krótko trzymany, bo wszystkiemu towarzyszył lęk, który tego dnia przerodził się w agresję.
W końcu ojca zabrakło. Ale nie zginął na posterunku, zmarł na raka, w pół roku. Ale wtedy się o tym nie mówiło.
Rak był tabu?
– Była to wstydliwa choroba. Umarł na raka, jakby to była jego wina. Jakby był gorszy. W przypadku górników – faktycznie tak sądzono. Mama czuła się wdową gorszej kategorii. Gdyby ojciec zginął w pracy, byłaby bardziej doceniona przez sąsiadki. A odszedł tak banalnie, została sama z trójką małych dzieci. Długo nie mogłam mu tego wybaczyć.
Przecież musiała pani widzieć, jak cierpi?
– Kiedy zmarł, ważył 37 kilogramów. Umierał na raka przełyku. Odwiedzałyśmy go w szpitalu w Krakowie, czasem wracał do domu. Widziałam, jak odchodził. Było to dla mnie bolesne, bo mama nie była w stanie zająć się nami emocjonalnie, tłumaczyć, co się dzieje. Walczyła o przetrwanie rodziny, zapewnienie bytu. Sama cierpiała i pomagała ojcu. Pamiętam moment, w którym odszedł, choć nie było mnie przy nim. Przyszedł do mnie we śnie, pomachał, przytulił, poczułam do domu i drzwi otworzyła mi młodsza córka. Stała w podartych dżinsach i w swetrze mojego ojca. Zamarłam, gdy ją zobaczyłam. A ona miała do mnie pretensje: „Co się tak gapisz? Jak coś fajnego, to chowasz na dnie szafy albo na najwyższej półce!”. Powiedziałam jej, że to sweter po dziadku. Miał postrzępione rękawy, był powygryzany przez mole, ale moja córka doszła do wniosku, że to najlepszy sweter, jaki miała.
Napisałam potem swój pierwszy wiersz, miałam 37 lat. Nosi tytuł „Sweter”, wygrałam nim konkurs literacki. Ale ta sytuacja – córka w swetrze ojca – spowodowała coś jeszcze: zaczęły mi się przypominać rzeczy, których nie miałam podobno prawa pamiętać.
Rodzinne tajemnice?
– Tak. Nagle wróciłam na Brzozową 20 w Katowicach, do przedwojennej willi, w której mieszkaliśmy w suterenie.
Odblokowała mi się pamięć. Przypomniałam sobie układ tego mieszkania, ustawienie mebli. Wyświetliła mi się nawet taka scena: ojciec wychodzi do pracy nad ranem, jest jeszcze ciemno. Mama wyprawia go do kopalni, my leżymy jeszcze w łóżeczkach. Tata wraca w obstawie dwóch mężczyzn z bronią i mówi: „Przyszedłem się pożegnać”.
Mama strasznie płacze, leży na podłodze. Ojciec próbuje ją podnieść, ale ci mężczyźni go odciągają, wyprowadzają o powód jego aresztowania, ale nikt nie chciał powiedzieć. Zajęłam się tym dopiero po śmierci mamy, a jeszcze przed słynną „listą Wildsteina”. Złożyłam papiery w IPN-ie, ojcu przyznano status pokrzywdzonego, a ja jestem pokrzywdzoną córką pokrzywdzonego ojca.
A wie pan, że ten brązowy sweter podczas wojny uratował mu życie? Trafił do więzienia w Siedlcach, ale udało mu się uciec. Biegł półnagi i ktoś, inny więzień, przez okno rzucił mu właśnie ten golf, by nie umarł z wycieńczenia i mrozu.
Ktoś doniósł?
– I wiem, kto. Bliski znajomy naszego domu. Już nie żyje. A ja nikomu nie powiedziałam, kto to. Nawet swoim siostrom. Po co? Niech dowiedzą się same, choć nie jest łatwe noszenie tego ciężaru.
Skoro ojciec jest najważniejszą osobą w pani życiu, to znaczy, że – choć spędziliście ze sobą niewiele czasu – bardzo dużo musiał pani dać.
– Bardzo szybko stałam się dorosła, gdy odszedł. Przez całe życie czułam się bardzo odpowiedzialna, także za mężczyzn, z którymi się wiązałam. To skaza. Być może wybierałam sobie takich – mam teraz drugiego, ale z pierwszym dwukrotnie brałam ślub – którzy nie byli macho, nie byli superbohaterami. Szukałam wrażliwców, którymi trzeba się zaopiekować,