R cofa rękę gęby za ojczyznę nie dam
Nie czułem tam strachu, bo jestem przekonany o swojej racji. Nie mają prawa mi nic zrobić, bo jestem niewinny. Wszystko, co mi robią, jest bezprawne, więc to oni są winni.
Mój ojciec, Jerzy Malinowski, w czasie stanu wojennego był wicedziekanem rady adwokackiej w Warszawie. Razem z Maciejem Dubois i kilkunastoma innymi wyciągnęli z więzień tysiące ludzi, zrobiłem kiedyś o nich film – „Obrońcy”.
Moja mama, Anna, reporterka radiowa, była wiceszefową „Solidarności” w publicznym radiu, zakładała Radio Solidarność. Pamiętam, jak kiedyś przyszedł jeden duży mężczyzna i przesłuchiwano ją w domu. Ojciec patrzył na to siny. Mama woziła ulotki, różne rzeczy robiła, a on jej zawsze mówił: – Uspokój się, ja robię coś ważniejszego. Ale ona nie słuchała. A ja?
W tym czasie miałem okres „tenisowy”. 30 lat, skończyłem szkołę filmową i akurat nie było co robić. Był kort pod domem, to sobie grałem.
Gdy zobaczyłem swoje zdjęcie na policji... był niepokój. Ale szybko zdałem sobie sprawę, że to gra.
Mam na Facebooku 1,5 miliona oglądających w miesiącu. Rekord był, gdy otwieraliśmy skwer Bartoszewskiego – 250 tys. ludzi to obejrzało. Bartoszewskiego znałem. Czy pochwaliłby, że ludzie pod Sejmem nazywali dziennikarzy TVP marionetkami i kłamcami? Może nie, bo miał nieprawdopodobne poczucie prawości. Ale w tej prawości zawiera się i to, że jak coś jest złem, to należy je nazywać po imieniu. Jeśli ktoś jest marionetką i jesteśmy o tym przekonani, to mamy prawo go nazwać marionetką. Może nie skur..., aczkolwiek szczerze panu powiem: nie wiem. Zarzut:
Kompletnie się tego nie spodziewałem. Była noc, zadzwoniła przyjaciółka: – Jarek, czy ty wiesz, że jesteś poszukiwany przez policję? Pomyślałem, że to kiepska pora na głupie żarty, ale mówiła tak poważnym tonem, że zajrzałem na stronę policji. Było tam coś, co wyglądało jak zbiorowy „list gończy”, i moje zdjęcie, że jestem poszukiwany, że prosi się o wskazanie informacji, policja gwarantuje dyskrecję...
Sytuacja była dramatyczna. Wiedziałem, o co chodzi – że byłem pod Sejmem. Ale wiedziałem, że niczego specjalnego nie zrobiłem. Przypomniało mi się, jak przesuwałem kartkę przed kamerą telewizji... Ale skąd taka forma i skala działań policji?
Kolejny dzień to burza: telefony, maile, wiadomości na Facebooku. Ze 20 osób do mnie napisało, że jestem poszukiwany. Zastanawiałem się, co zrobić, poszedłem na policję. Komenda w Pałacu Mostowskich, kontuar dla interesantów.
– Jestem poszukiwany listem gończym i się zgłaszam – mówię.
Policjant zbaraniał. – Aha... – odparł, gdy wytłumaczyłem, że chodzi o demonstrację.
Przekazano mi informację, że jestem wezwany do prokuratury w charakterze świadka. Pisze do mnie na Facebooku Mariusz Malinowski. Że też jest wzywany. Nie znaliśmy się wcześniej. Ktoś z KOD-u musiał mu powiedzieć o mnie. Pyta, czy mam pomoc prawną, bo oferuje kontakt do prawnika. Nie miałem, więc byłem wdzięczny. Na przesłuchanie poszedłem z adwokatem. Trwało to trzy godziny, ale nie wolno mi mówić o szczegółach. Prokurator odczytał, co grozi za zdradzenie tajemnicy śledztwa. Powiem tylko, że starał się nadać sprawie pozór czegoś bardzo poważnego i groźnego. Efekt był komiczny, Bareja zacierałby ręce. O zarzucie chyba powiedzieć mogę? Utrudnianie pracy mediów i utrudnianie krytyki prasowej. Prokurator zarzucił, że działałem w porozumieniu z innymi osobami. Wymieniał je nawet z imienia i nazwiska. A ja nikogo w tym tłumie nie znałem!
To było tak. W piątek 16 grudnia byłem pod Sejmem do pierwszej w nocy. Ze znajomymi staliśmy przy jednym z wyjazdów sejmowych, być może udało nam się kogoś zablokować. W sobotę znowu tam poszedłem. Spotkałem plastyka, który rysował hasła na kartkach i rozdawał ludziom. Miałem nadzieję, że dostanę przekreśloną kaczkę, ale załapałem się na napis „PiS, wynocha”. To nie do końca moje hasło. Napisałbym: „PiS-ie, nie zagrażaj demokracji”, ale przecież tamtej nie wyrzucę.
Idę z nią, widzę kamerzystę TVP Info. Ludzie krzyczą: „Obiektywna prasa! Obiektywna telewizja!”, i trąbią na wuwuzelach. Wszedłem w ten tłum i podszedłem do reportera. Przesunąłem kartkę przed kamerą. Ze trzy razy. Kamera uchwyciła moją twarz.
Po co to zrobiłem? To było spontaniczne. Taki mój prywatny protest przeciw temu, że telewizja publiczna kłamie. Zaniża liczbę uczestników manifestacji, przedstawia nas kpiąco. Powtarza epitety rządzących, którzy mówią, że zagrażamy państwu. Pana profesora Rzeplińskiego przedstawiali jako osobę niewiarygodną, niegospodarną, oszusta. To nie może tak wyglądać, to są standardy białoruskie. Dlatego poszedłem pod Sejm i nie żałuję.
Ta manifestacja na pewno nie była przyjemna dla pracowników TVP. Ludzie trąbili, skandowali ostre hasła, ale na marszach skrajnej prawicy, pielgrzymkach Radia Maryja, miesięcznicach pod Pałacem Prezydenckim działy się gorsze rzeczy. Naruszano nietykalność cielesną reporterów, poszturchiwano ich, wyrywano słuchawki. Pod Sejmem ktoś uderzył ręką w kamerę TVP? Jeśli tak, to nie pochwalam, ale to była manifestacja. Jeśli ktoś kłamie i wchodzi w tłum, który był wcześniej negatywnie przedstawiany przez te media, to trudno się dziwić reakcji.
W prokuraturze nie przyznałem się do winy, bo zarzuty są absurdalne. Słowa prokura-