Zalanie domu
Spotkałem kolegę, opowiedział o świątecznej nocy w jego bloku: – U sąsiadki z szóstego piętra wywaliło rurę. Ona jest stewardesą i była gdzieś bardzo, bardzo daleko. Zalało cały budynek. Kaskady wody na schodach i balkonach. Dzwonimy do pogotowia wodno-kanalizacyjnego. „Nie wyłączymy wody, bo nie ma podpisu i pieczątki z administracji. A to jest zlecenie płatne. A poza tym jak zakręcimy wodę, to zaraz będą telefony, że zakręciliśmy wodę”. Strażacy, wyobraź sobie, musieli wyważyć drzwi do mieszkania, żeby tam zakręcić ten nieszczęsny zawór. Nagle wychodzi sąsiadka z parteru: „Państwo muszą tak głośno? Tu ludzie śpią”. „Proszę pani, budynek zalany, woda po balkonach aż na trawnik leci. Trzeba zakręcić pion”. Pani na to: „To zakręcajcie, ale cicho”…
– Niezła! – powiedziałem.
– Wyobrażasz sobie jej egoizm, ten absurd?
– Może była zaspana, wzięła tabletkę na sen… Ale Tomaszu – zaproponowałem, bo przecież poluję bez ustanku – a może byś się zastanowił nad tym, do jakiej prawdy doszedłeś przy okazji zalania domu. A jak już ją ustalisz, to się spotkajmy.
Spotkaliśmy się po dwóch tygodniach.
– Byłem mały – zaczął opowiadać – ojciec wrócił wieczorem do domu i chciał mnie przytulić. Nie lubiłem jego szorstkiego zarostu i tego okropnego oddechu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to alkohol.
Na razie Tomasz ani słowem nie wspomniał o zalaniu domu. – Uciekałem przed nim – ciągnął opowieść – potknąłem się i uderzyłem głową o framugę drzwi, metalową. Rozbite czoło, krew. Wziął mnie na ręce i niósł. Spotkaliśmy przed domem faceta, który swoim samochodem zawiózł nas do szpitala. I jak mnie ojciec niósł przez ten pusty trawnik, wtedy czułem, że naprawdę mnie kocha.
Tuż po mojej studniówce przybiegł do domu, wyjął nóż kuchenny i chciał biec gdzieś w noc, bo okradli go w autobusie. I prawie mnie tym nożem dźgnął, bo go powstrzymywałem.
Kilka lat później. Telefon, dzwoni jakiś pan, że tata leży na kładce dla pieszych w swoich wymiocinach.
Potem był okres, gdy ja sam zostałem ojcem. Odprowadzał mnie i swojego wnuka, bo wyjeżdżaliśmy na wakacje. Powiedział, że nas kocha.
Ale był podpity.
Doszedłem do wniosku, że dla alkoholika najtrudniejsze jest powiedzieć „kocham cię” na trzeźwo.
W ostatni piątek dowiedziałem się, że ma raka. Od dłuższego czasu. Nie powiedział mi tego.
Dlaczego?
Ci nasi rodzice, urodzeni w latach 50.
Usłyszeć „kocham cię” od nich, to czekać na cud. Oni w ogóle nie potrafią rozmawiać. O uczuciach, o seksie. Dopiero wódka im w języku pomaga. Tylko że to pokolenie było wychowywane przez swoich rodziców, którzy przeżyli wojnę. Więc też byli pozbawieni wielu uczuć. Taki zimny chów.
Co bym powiedział na jego pogrzebie? Myślę o tym. No to miałbym problem. Typowy polski facet… Złota rączka, rurę przepcha, odkurzacz naprawi, zegarek sam rozkręci, zanim zaniesie do zegarmistrza. A z drugiej strony – tylko alkohol może z niego wydobyć człowieka.
I potwora.
Mam żal, że odpuścił. Że ma 41-letniego syna, o którym nic nie wie.
On cię kocha, mówi mama, wychowaliśmy cię przecież… Albo: tak cię wychowałam… No to jaki kolor lubię, mamo? Cisza. Co my o sobie wiemy? – zakończył Tomasz opowieść o zalaniu domu.