Pułkownik Załuski, czyli moje nieistnienie
Jako urodzony w marcu 1968 posiadacz polskiego obywatelstwa dowiedziałem się od premiera Polski Mateusza Morawieckiego, że w owym marcu 1968 roku Polska nie istniała. Muszę przyznać, że wpędziło mnie to w pewien rodzaj pychy, bo to już druga w dziejach wypowiedź najwyższych czynników partyjnych i państwowych na mój temat. Pierwszym był generał Wojciech Jaruzelski, gdy któregoś z mrocznych dni lat 80. oznajmił, że taka litera jak „V” nie występuje w polskim alfabecie, co ja – wówczas uczeń podstawówki noszący nazwisko na „V” – odebrałem nadzwyczaj osobiście, choć większych z tego korzyści nie odniosłem: mimo iż mocą decyzji dyktatora nie istniałem, to jednocześnie podlegałem wszelkim represjom przynależnym jak najbardziej istniejącym uczniom, mianowicie stawiano mi bomby przy tablicy i kreślono z fantazją łabędzie na mych klasówkach.
Obecnie premier Morawiecki sugeruje, że w pamiętnym marcu 1968 roku, urodziwszy się i otrzymawszy polskie obywatelstwo, dostałem je najpewniej niesłusznie i jestem zapisany w księgach jako Polak przez pomyłkę. Czy mam zatem teraz obywatelstwo oddać, względnie ubiegać się o jakieś nowe polskie obywatelstwo? Czy ja od pół wieku żyję poniekąd nielegalnie? Czy zatem nie było moim błędem, zaniechaniem, a może i najzwyczajniej głupotą, że tkwiłem tutaj przez lata, kiedy rozsądniejsi moi koledzy wyjeżdżali z nieistniejącej Polski i teraz posiadają obywatelstwa zagraniczne, a ja w zasadzie jestem bezpaństwowcem?
Pełen takich rozważań nad wpływem roku 1968 na moje życie oddaliłem się ku najdalszym zakątkom biblioteki i siejąc panikę wśród roztoczy wyciągnąłem zakurzone i zapomniane dziś, ale w tamtym roku 1968 nieprzytomnie popularne dzieło pułkownika Zbigniewa Załuskiego „Siedem polskich grzechów głównych”. Pułkownik Załuski był oficerem Ludowego Wojska Polskiego, weteranem walk o Berlin, przy okazji posłem na Sejm – kto by pomyślał! – z ramienia PZPR, a poza tym był prawdziwym polskim patriotą, sławiącym heroizm powstań narodowych, wielbicielem tradycji ułańskiej, chwalcą szarż szwoleżerskich, a nawet żołnierzy Września i powstańców warszawskich, co zresztą wcale nie przeszkadzało mu być betonowym komunistą i przyjacielem Związku Radzieckiego, był przy tym wszystkim bowiem pułkownik Załuski wybitnym moczarowcem.
Moczarowcy, jak wiadomo, zwani również „partyzantami”, stanowili partyjną frakcję fundamentalistów komunistycznych, a zarazem arcypolskich nacjonalistów, w czym znajdujemy tylko pozorną sprzeczność. „Partyzanci” pod światłym przywództwem Mieczysława Moczara, pseudonim „Mietek”, wyjątkowo mocnego ministra spraw wewnętrznych, naprawdę kochali Polskę i komunizm, natomiast nienawidzili liberałów i Zachodu – znów nie widzę w tym niczego nadzwyczajnego. Moczarowcy zasłużyli się między innymi w marcu 1968 (gdy ja przychodziłem na świat, a Polska nie istniała), heroicznie stawiając opór siłom syjonistycznym, broniąc Polski (istniejącej? nieistniejącej?) przed inwazją Żydów, również wówczas chcących splugawić dobre imię Polaków.
Sięgam zatem po książkę pułkownika Załuskiego, pamiętając o jej oszałamiającym wówczas sukcesie czytelniczym, i sam poniekąd popadam w oszołomienie, bo jednak zabieg, jakiego pułkownik dokonał na historii Polski, budzić może jedynie podziw dla jego doskonałej metody retorycznej.
Jakimż wyzwoleniem z siermiężnej peerelowskiej propagandy musiało się zdawać czytelnikom w tamtych ponurych dniach czytanie o brawurze szwoleżerów Kozietulskiego biorących Somosierrę i ułanów z 1939 roku, ale i kosynierów spod Racławic, a i jeszcze powstańców styczniowych, obrońców Woli z powstania listopadowego, nieprzebrana mnogość budujących przykładów polskiego szaleństwa, które podług pułkownika Załuskiego wcale szaleństwem nie było, ale radykalnymi wręcz przykładami rozsądku i trzeźwości umysłowej Polaków. Z jakimż szczęśliwym osłupieniem musieli rodacy czytać brawurowo napisaną książkę wskrzeszającą romantyczne mity – książkę napisaną przez zaprzysięgłego komunistę, który podnosił z kolan naród, zwracając mu osobistą godność oraz szacunek w świecie. A kiedy już pułkownik Załuski wymasował poczucie godności Polaków, gdy już ich dumę narodową wonnymi olejami komplementów nasączył, kiedy zniewolonych swym ułańskim stylem omamił, płynnie przeszedł do sławienia Gwardii Ludowej oraz bohaterów spod Lenino, którym radzieccy żołnierze na stojąco bili brawo, tak jak Napoleon zdjął kapelusz przed polskimi szwoleżerami – nie zachwycać się książką pułkownika Załuskiego było wówczas niemożliwością.
A kiedy już znarkotyzowany chwałą narodową, pijany bohaterską polskością, uwznioślony heroizmem szwoleżerskim, kosynierskim, partyzanckim czytelnik nurzał się w swej nabrzmiałej dumie z bycia Polakiem, pułkownik Załuski przechodził do bezlitosnej krytyki tych, których nazywał „szydercami”, przebijał ułańską lancą balon „pogardy” (nie mówił o „przemyśle pogardy”, słowo „przemysł” wtedy jeszcze musiało kojarzyć się wyłącznie pozytywnie). Pisał pułkownik Załuski: „Terror intelektualny szyderców jest silny. Opluwanie Sarmaty zapewnia oklaski widzów i pochwały krytyki”. Tak właśnie pisał ten betonowy komunista, ponieważ w istocie wynosił na ołtarze naszego odwiecznego Sarmatę, potępiał „antysarmatyzm” i siekł publicystyczną szablą „pseudopostępowców”, tych, którzy „wylewali atrament pisząc o bałwochwalstwie narodu, gestach szaleńczych i już przez to komicznych bądź żenujących”, albowiem dla pułkownika Załuskiego wartością najwyższą, wyższą nawet niż komunizm, był naród polski w chwilach swej największej sławy. Deptał kopytami swego Pegaza prześmiewców spod znaku Andrzeja Wajdy i Witolda Gombrowicza, którzy z polskości drwili, którzy z polskiego heroizmu darli łacha, miażdżył Wajdę za „Lotną”, „Popiół i diament”, „Kanał” i miażdżył Gombrowicza, „autora najzjadliwszego szyderstwa z tradycyjnej polskości”.
Pułkownik Załuski bohatersko występował przeciw „pedagogice antybohaterskiej”, co uznać należy za wczesną emanację sformułowania „pedagogika wstydu”, pisał o „apostołach reedukacji antybohaterskiej”, wbijał bagnet swego pióra w przedstawicieli „anacjonalizmu konsumpcyjnego”, ponieważ otwarcie stał po stronie nacjonalizmu, polski nacjonalizm w sposób naturalny rymował mu się z komunizmem. Jeśli komuś się wydaje, że ci prześmiewcy, szydercy, pogardzający polskim heroizmem wojów Chrobrego, kosynierów, szwoleżerów, partyzantów Armii Krajowej i Armii Ludowej prześmiewali się z czystej potrzeby prześmiewania się, ten jest w błędzie, była to bowiem „szydercza i oszczercza kampania zakłamywania naszej historii” – tak pisał pułkownik Załuski, a miliony polskich serc biły jak tarabany przed bitwą.
I musiały się zgadzać masy czytelników z pułkownikiem, gdy ten postawę „szyderców”, ich „intelektualną nicość argumentów” nazywał jednym słowem: „antypolonizm”. Jeśli kto myśli, że „antypolonizm” wymyślono wczoraj, niechaj sięgnie po pułkownika Załuskiego – tam bije źródło.
U pułkowników Załuskich wszystko jest jasne i oczywiste, tylko ja wciąż nie wiem – istnieję czy nie istnieję? Mam obywatelstwo polskie legalne czy podrabiane? Jestem Polakiem czy też wręcz przeciwnie? Mam tu zostać czy poszukać innego miejsca pochodzenia? A może przynajmniej zmienić datę urodzin?
Jeśli kto myśli, że „antypolonizm” wymyślono wczoraj, niechaj sięgnie po pułkownika Załuskiego – tam bije źródło