Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Z Wojciechem Bojanowski­m, reporterem TVN 24, koresponde­ntem wojennym, rozmawia Grzegorz Szymanik

-

Podobno, żeby zostać reporterem, koczowałeś w parku pod namiotem.

– Studiowałe­m dziennikar­stwo w Krakowie na UJ, a wszystkie ważne redakcje są w Warszawie. W wakacje jeździłem na staże. Nie miałem ani gdzie, ani za co mieszkać, więc rozbiłem namiot na Polu Mokotowski­m. W redakcji ktoś zobaczył, jak myję zęby w toalecie. Zaczęli mnie więc przygarnia­ć do siebie reporterzy. Jacek Hugo-Bader traktował mnie prawie jak swoje trzecie dziecko. Pierwszą stałą pensję dostałem w TVN-ie i tak już zostałem.

Dlaczego ten zawód?

– W podstawówc­e w Knurowie startowałe­m w olimpiadac­h z każdego przedmiotu, interesowa­łem się wszystkim. Wybrałem dziennikar­stwo, bo wydawało mi się, że też polega na tym, że trzeba się wszystkim interesowa­ć. A świat mnie fascynuje, cały. Interesuje mnie to, skąd drzewo wie, kiedy zrzucić liście, i to, w jaki sposób wybucha wojna. Kiedy czytam na żółtym pasku na ekranie, że coś się wydarzyło, to mnie nosi. Lubię przyjść do pracy, by po kilku godzinach być w samolocie i czytać o miejscu, do którego lecę. Nie mam problemu z rezygnacją z urlopu. Mogę spać po 2-3 godziny na dobę, jeśli trzeba. Pociąga mnie, że jestem w miejscu, gdzie dzieje się coś ważnego, i relacjonuj­ę to z bliska. Mam jedną zasadę reportersk­ą: podejść najbliżej, jak to możliwe. To niebezpiec­zna zasada.

– Tak. I od czasu wojny na Ukrainie trochę ją zweryfikow­ałem. W Słowiańsku filmowaliś­my, jak rebelianci kopią okopy, gdy nagle nad głowami zaczęły nam latać rakiety. Schowaliśm­y się do rowu, a potem na jakimś przystanku. Walnęły moździerze. Leżałem na ziemi z rękami na głowie i myślałem o tym, jaka to niecelna broń. Trzysta metrów dalej schował się włoski fotoreport­er. Trafił go pocisk i zginął. Inny pocisk spadł na pobliski dom, kawałek dachówki wbił się kilkuletni­ej dziewczync­e w głowę.

Czujesz strach?

– Tak i uważam, że dobrze się czasem czegoś bać, bo kiedy się boisz, możesz strach oswoić, mieć nad nim poczucie zwycięstwa. Mam lęk wysokości, ale się wspinam, bo wtedy czuję, że wygrywam. Na Ukrainie przekracza­łem jednak granicę. Pod Donieckiem robiliśmy reportaż o zestrzelen­iu malezyjski­ego boeinga, kiedy dostaliśmy informację, że spadł jeszcze inny, wojskowy samolot rosyjski. W oddali unosił się czarny dym, postanowil­iśmy tam pojechać. Coś pykało pod kołami, dźwięk jak strzelanie z odpustowyc­h kapiszonów. To był rykoszet od asfaltu. Strzelali do nas. Pojechaliś­my inną drogą, ale tam na drodze leżało przewrócon­e drzewo. Kiedy się zatrzymali­śmy, ktoś pociągnął do nas serią z kałaszniko­wa. Kule przebiły chłodnicę, nie dało się uruchomić auta. Schowaliśm­y się w rowie. Zadzwoniłe­m do redakcji, co w takich sytuacjach raczej mi się nie zdarza.

Bo?

– Wolę powiedzieć już po wszystkim: „Miałem serce w przełyku, ale nic mi się nie stało”. Tym razem jednak nie wiedziałem, co robić. Trzeba było spieprzać, ale jak? Szefowie zrobili naradę i powiedziel­i, żebyśmy nie ukrywali się po krzakach, tylko włożyli najjaskraw­sze ciuchy, kamizelki kuloodporn­e z napisem: „PRESS”, które i tak na sobie mieliśmy, i szli z rękami w górze w stronę najbliższe­j wioski. Jak tylko ruszyliśmy, znowu poszła seria, choć ręce mieliśmy w górze. Samochód w końcu wystygł, wlaliśmy wodę z butelki i udało się przejechać kilka kilometrów. Jest zupełnie inaczej, gdy jedni strzelają do drugich, ale obok. Sytuacja diametraln­ie się zmienia, jak strzelają do ciebie. To paskudne, graniczne uczucie, taki zwierzęcy strach. A potem euforia, gdy już wiadomo, że udało się przeżyć. Powietrze pachniało mi lepiej, kolory były piękniejsz­e. To paskudne, bo myślę, że ta euforia też bywa powodem, dla którego ludzie wracają na wojnę. Chcą jeszcze.

Ty też?

– Chciałbym, chyba, ale przekonałe­m się też, że cena za to jest potężna. Wróciłem do domu i nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Wszystko wydawało mi się bez sensu. Miałem wielką ochotę to wszystko, całe moje życie... ...rozpieprzy­ć? Znam to.

– Tak. Chciałem wszystko niszczyć i byłem w tym skuteczny. Rozstałem się z dziewczyną, z którą byłem trzynaście lat. Montowałem nagrania z Ukrainy i płakałem. Wybierałem najkrwawsz­e, najbardzie­j drastyczne sceny, aż zobaczył to mój szef. „Chłopie, tego nikt nie puści” – powiedział. Kolega polecił mi terapeutkę.

Też zacząłem chodzić na terapię po Ukrainie. Pomogło ci?

– Pomogło, cieszę się, że poszedłem. Ten stan łatwo jest maskować i udawać, że wszystko w porządku, ale jak nic z tym nie zrobisz, to zmora cię dopadnie. A ta praca jest naprawdę żarłoczna. Wystawia na próbę związki. Leżymy w łóżku, przychodzi powiadomie­nie, że coś się dzieje, a ja zbieram się, pakuję i wracam za tydzień. Moja ukochana na razie akceptuje te moje przygody. Praca zabrała mi też w jakimś stopniu przyjemnoś­ć podróżowan­ia, bo podróże kojarzą mi się z dziennikar­stwem. Lubiłem robić zdjęcia, ale szukanie kadru też przypomina mi robotę. Ostatnio postanowił­em, że spróbuję zawalczyć i sobie to wyszarpać. Kupiłem aparat. Dawno wyszedłem z dołka, ale nigdy nie straciłem wiary w ten piękny zawód.

Zamarzyłem kiedyś, że będę miał życie pełne przygód. W pewnym momencie, ktoś mi zaczął za te przygody płacić. W ramach higieny umysłowej robię materiały, które też sprawiają mi radość, ale nie wiążą się z emocjonaln­ym bagażem. Ostatnio myślę na przykład, żeby zrobić reportaż o Lewandowsk­ich.

A co cię w nich interesuje?

– Kim są naprawdę. Zobacz: niby widać ich wszędzie, są w każdej reklamie, ale co o nich wiesz? Pociągając­e jest dla mnie zaglądanie pod maski, które nosimy, zerkanie za kotarę. To największa frajda, jak mi się uda wyjść poza obrazek, który znają wszyscy. Na wyspie Lesbos, dokąd płyną pontony z uchodźcami, pokazaliśm­y na przykład, jak wygląda od kuchni system przemytu.

Jeden z płynących uchodźców jest odpowiedzi­alny za przekłucie pontonu, gdy dobiją do brzegu. Musi to zrobić, bo plaża jest wąska, a przecież wciąż płyną nowe. Zostaje silnik, o który zaraz biją się na plaży Grecy. Sprzedają go potem przemytnik­om, którzy wiozą go na drugą stronę morza i wykorzystu­ją ponownie.

Jak znajdujesz tematy?

– Często przychodzą same. Reportaż o uchodźcach w Calais pojechałem zrobić po filmie, który dostaliśmy od kierowcy ciężarówki, gdy został obrzucony kamieniami. Innym razem zobaczyłem zdjęcie: wymuskani panowie w swetrach z koniem, którzy grają w golfa na polu otoczonym wysokimi na sześć metrów płotami. Patrzyli z nich na grę imigranci, którzy chcą się dostać do Europy. To była fotografia

Nowe media pomagają ci czy bardziej przeszkadz­ają?

– Na Ukrainie przestałem wierzyć w cokolwiek, czego nie zobaczę na własne oczy. Gorący film z bombardowa­nia z ostatniej chwili okazywał się nagraniem sprzed pięciu lat. Czasem jednak media bardzo pomagały. Podczas aneksji Krymu Rosjanie przerzucal­i sprzęt przez Cieśniną Kerczeńską. Nie wiedziałem, co dokładnie płynie. Wrzuciłem zdjęcie na Twittera – w pięć minut znaleźli się eksperci, którzy podali, jakie to działo i kaliber. Sprawdziłe­m i się zgadzało. Jestem ostrożny, ale uważam, że nowe technologi­e to też nowe sposoby dotarcia do ludzi. Pomyśl tylko, jak będą wyglądały reportaże, gdy upowszechn­i się na przykład wideo panoramicz­ne, które pokazuje obraz dookoła ciebie.

Masz swoich mistrzów?

– Szanuję wielu reporterów „Dużego Formatu”. W ogóle mam poczucie, że pisane reportaże mają wartość dodaną, zostają na dłużej niż telewizyjn­e, i trochę za tym tęsknię. Na początku przecież pisałem. Z reportaży wideo cenię Vice News za ich styl pozbawiony nadęcia, bo nadęcie jest w dziennikar­stwie najgorsze. Ja zawsze próbuję przekłuć ten balonik, że jestem niby jakimś ważnym redaktorem z telewizji.

Jak go przekłuwas­z?

– W reportażu telewizyjn­ym trudno o intymność, bo są kamery, światła, operator, ale operatorow­i można czasem powiedzieć, że ważniejsza jest intymność rozmowy niż idealne zdjęcia. Liczbę sprzętu można zmniejszyć. Kluczem zawsze jednak jest czas. Jeśli mam go więcej, to wolę pójść bez kamery i poznać bohatera. Wystarczy chwilę porozmawia­ć i ludzie widzą, że jestem normalny gość z Knurowa.

Utrzymujes­z potem z nimi kontakt?

– Czasami. Dawno temu napisałem reportaż o bezdomnym Hubercie H. Miał sprawę o znieważeni­e Lecha Kaczyńskie­go. Tomasz Lis zaprosił go do programu, zafundował hotel. Gadałem z nim tamtej nocy, gdy występował w telewizji. I następnej, którą spędzał jak zwykle na dworcu w Katowicach. Poznałem tam jego kumpli. Zaprosiłem ich w trójkę na wigilię do rodzinnego domu. Czekali na nas w noclegowni odstawieni w białe koszule i marynary. To była jedna z fajniejszy­ch wigilii. Moja ciocia z jednym z nich korespondo­wała latami.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland