Andrew Skowronem rozmawia Marcin Wójcik
Jak długo siedziałeś z aparatem w kurniku?
– Wracałem do tematu przez półtora roku. Fotografowałem cztery fermy. Hodowcy się zgodzili. Chciałem pokazać cały proces hodowli – od żółtych pisklaków po ubrudzone gnojem mutanty. Wszystko zautomatyzowane. Jedyną rolą człowieka jest chodzenie rano z wiadrem i zbieranie martwych kurczaków. Hodowcy mają aplikację w telefonie, dzięki której zdalnie podają paszę i wodę, ustawiają temperaturę, wilgotność; jest tylko ktoś na miejscu do pilnowania i chodzenia z tym wiadrem. Kiedy jeżdżę po fermach krów czy świń, to widzę, jak gospodarz nawiązuje relację ze zwierzęciem – pogłaszcze, podrapie, coś powie – a kurczaki traktowane są przedmiotowo, jak rzecz, którą można kopnąć. Idę z hodowcą po fermie i mówi do mnie: „O, ten się akurat trzęsie, dostał zawału”, po czym kopie kurczaka w kąt.
Największe emocje wywołało we mnie zdjęcie, na którym widać grube, zmutowane nogi kurczaka.
– Bo to mutanty wyprodukowane na drodze selekcji gatunkowej w latach 50. w USA. Rosną tylko sześć tygodni, żyją w bardzo dużym ścisku, bez dostępu do świeżego powietrza i w oparach amoniaku. Szybko tyją, nie potrafią normalnie chodzić, pod wpływem ciężaru rozjeżdżają im się nogi i łamią kości. Często padają na zawał serca. Zabrałem kiedyś dwa pisklęta z fermy, włożyłem do kieszeni i zawiozłem do znajomych. Urosły do gigantycznych rozmiarów, ale padły na zawał mimo ekologicznych warunków. Hodowcy zaprogramowali ich życie tylko na sześć tygodni. Jest kampania Otwartych Klatek „Frankenkurczak”. To akcja, w ramach której pokazywane są zdjęcia i filmy z ferm. Mają uświadomić, w jakich warunkach żyją zwierzęta, które trafiają na nasze stoły.
Łapałeś kury?
– Fotografowałem łapanie. Nadal robią to przypadkowi ludzie, choć w dużych kurnikach pojawiają się już maszyny, które zasysają kurczaki. Dziewczyny, które łapały, powiedziały mi, że później przez cztery tygodnie nie jedzą drobiowego.
A transport jak wygląda?
– Jest chyba gorszy niż koni i krów. Kury upychane są w klatkach, chodzą po sobie, duszą się, przewracają na grzbiety. Samochody nie są wyposażone w kotary osłaniające przed deszczem, słońcem i śniegiem. Rozmawiałem z kierowcami. Powiedzieli, że nawet nie chcą na to patrzeć, byleby szybko do ubojni. Traktują transport jak ładunek, a nie przewóz żywych zwierząt. Urzędnik z Inspekcji Transportu Drogowego ma za zadanie dwa razy na kwartał obowiązkowo skontrolować dwa transporty zwierząt, a to jest kropla w morzu.
Kim są właściciele kurników?
– Według mnie to nie rolnicy, tylko przedsiębiorcy. Masz kasę, to kupujesz albo budujesz kurnik. Nie potrzebujesz nawet ziemi, paszę i tak się zamawia. Jeden z hodowców mówił mi, że to trochę gra, jak na giełdzie. Przewidujesz, że cena za kilogram kurczaka wzrośnie o parę groszy, i jak trafisz, to możesz sobie kupić za nadwyżkę dobry samochód. Jeśli nie trafisz, to i tak wyjdziesz na swoje. Inwestorzy popadają w konflikty z mieszkańcami, którzy nie chcą mieć we wsi śmierdzących kurników. Powstają organizacje walczące ze smrodem, na przykład Koalicja Społeczna „Stop Fermom”. Do nas przenosi się z Zachodu uciążliwa produkcja rolna. Produkujemy rocznie około miliarda kurczaków. Część zostaje na naszym rynku, część jedzie na Zachód i do Azji. Byłem w kurniku na 60 tysięcy kurczaków – cały jechał na eksport.
Zabrałeś jeszcze coś oprócz tych dwóch pisklaków?
– Ja nie, ale fotografowałem interwencję, podczas której odebrano dwa dorosłe indyki. Jechaliśmy z nimi samochodem. Na autostradzie, na bramkach, kierowcy się przyglądali, bo siedziały nam na kolanach i spokojnie patrzyły przez szybę.