PIT-y czy pamięć?
Weźmy doktora Stadlera. Doktor medycyny Karol Stadler jako jeden z niewielu miał w Chodakowie przed wojną telefon. Był ponoć najprzystojniejszy w całej okolicy, do tego dusza towarzystwa. Gdy wybuchła wojna, ze względu na swoje żydowskie pochodzenie zniknął. Rok po wyzwoleniu wrócił w mundurze oficerskim Wojska Polskiego. Przystojny jak zawsze, rozmowny jak zawsze. Zamieszkał u Bałczyńskich. Wszyscy go odwiedzali, chętnie opowiadał o tym, jak trafił do armii i przeżył. Jednak nowy powojenny lekarz, a dokładnie felczer Stanisław Król, zaczął go pytać o nazwiska dowódców i oficerów. „Nie znam, nie pamiętam” – odpowiedział i zaniemówił. Po prostu stracił mowę. Król przestał pytać. Dwa dni później Stadler wyjechał i słuch o nim zaginął. Mówili, że do Izraela, gdzie dopadły go duchy przeszłości i leczył się z niej aż do śmierci.
Weźmy dziadka Zwierzchowskiego. Jego budka z papierosami, cukierkami i piwem stała się miejscem uwielbianym. Wybuchła wojna, zaopatrzenie było coraz trudniejsze, wziął więc do spółki panią Migdałek. Pochodziła z Poznańskiego, co gwarantowało dobre kontakty handlowe. Kiedy pani Migdałek sprzedawała oranżadę, dziadek Zwierzchowski zaczynał grać ludowe kawałki na glinianej fujarce. Jak komuś się podobało, proponował, że da drugą i zagrają razem. Po pierwszym dmuchnięciu zamiast dźwięku wylatywała akompaniatorowi na twarz i ubranie chmura sadzy. Ludzie klęli, ale pani Zwierzchowska miała zawsze przygotowane mydło i ręcznik. Dziadek Zwierzchowski, żeby załagodzić sytuację, dawał „zaczadzonemu” kufel piwa na zgodę.
Weźmy kota na etacie. Kot należał do Janusza Błażejewskiego. Janusz miał lat kilka, a kot – nie wiadomo. Pewnego razu zniknął. Chłopak rozpaczał, a rodzice szukali na rozpacz lekarstwa. Kilka dni później tata wrócił z fabryki (jedwabiu w Chodakowie, rzecz jasna) i oznajmił synowi, że wie, gdzie jest kot. Otóż dostał etat w fabryce i łapie myszy, bo jest ich tam co niemiara. Henryk Błażejewski każdego miesiąca przynosił synowi pensję kota, a Janusz był dumny ze swojego zwierzaka. Myślał: skoro mój kot dostał tam pracę, to może i ja kiedyś będę tam pracował. Tak też się stało.
Weźmy ślubowanie w kościele. Podczas rekolekcji kilku pracowników fabryki złożyło przysięgę, że nie wypiją już ani grama wódki. Co bardziej przezorni dodawali pospiesznie: „Oprócz pierwszego kieliszka”. Najgorzej mieli ci, którzy ślubowali, a musieli wyjeżdżać w sprawie jedwabiu za wschodnią granicę. Bez picia nie dało się w Związku Radzieckim załatwić nic. Zaczęto więc wysyłać tych, co nie pili, oprócz pierwszego kieliszka. Ale że z Sowietami nie dało się wypić tylko po jednym, całą butelkę wódki nalewano im do wazonu po kwiatach – i słowo nie było złamane.
Mógłbym tak o Chodakowie – dzielnicy Sochaczewa – długo. A właściwie nie ja, tylko pan Waldemar Bronicz, lat 60, który ma tam biuro usług księgowych. Obliczając ludziom podatki, słucha różnych historii i postanowił je spisywać. Zauważył bowiem, że klientom w życiu zależy na prawidłowo wypełnionych PIT-ach i na pamięci.
– Ci, którzy dzielą się wspomnieniami, chcieliby, żeby ktoś ich jeszcze zapamiętał. I nie tylko dzięki zdjęciu czy przez nagrobek na cmentarzu – tłumaczy.
– A jak pan zostanie w pamięci?
– Już się zorientowałem, panie Mariuszu, że za 50 lat nikt nie będzie pamiętał Waldemara Bronicza dlatego, że rozliczał podatki. Wydałem więc ze wspominkami o Chodakowie książeczkę „Kufer wspomnień”. I jestem ciekawy, co pan o niej myśli.
– Dużo wdzięku mają te wspomnienia, jednak brakuje mi w każdym mocniejszej puenty. Pisze pan gładko, więc na fajną pointę czy też puentę w każdej historii mógłby się pan zdobyć.
– Z tym brakiem puenty to świadomy wybór. Bo jak nie ma puenty, to ludzie myślą, że czegoś w tekście nie zauważyli, i czytają jeszcze raz. Pomyślałem sobie, że najlepiej będzie, jak każdy czytający powróci do przeczytanej historii.
– W ten sposób, panie Waldemarze, nieobecności puenty jeszcze nie wytłumaczył żaden literat! I zaczyna mi się ten brak podobać.