Fotoreporterem Maciejem Moskwą rozmawia Grzegorz Szymanik
Twoje najważniejsze zdjęcie?
– Mam dwa, które mnie prześladują. Jedno przedstawia dwóch syryjskich chłopaków. Patrzą w obiektyw, za ich plecami jest zbombardowany budynek. W kolejnym bombardowaniu sami zginęli. Drugie też z Syrii: kilkuletni chłopiec w szpitalu, do którego zwieziono dzieci po bombardowaniu. Nie miał ręki. Przeszywał mnie spojrzeniem, w którym był tylko spokój i pustka.
Dlaczego robisz zdjęcia?
– Nie wiem. Może dlatego, że w domu leżały sterty gazet z czarno-białymi zdjęciami? Tata je prenumerował. Wujek wysyłał ojcu z Australii kolorowego „Newsweeka” i „National Geographic”. Utkwiły mi w głowie okładki: egzekucja Ceauşescu, masakra na placu Tiananmen. Ale fotografować zacząłem późno, na początku studiów.
Dziś czuję, że fotografia do mnie pasuje i ja do niej pasuję. Zdjęcie to spotkanie z człowiekiem. W 2011 roku, gdy wybuchła rewolucja w Syrii, byłem w centrum pierwszych demonstracji w Damaszku, przy meczecie Umajjadów. Działa się historia, ludzi lano pałami. Syryjczycy, którzy widzieli, że mam aparat, prosili: „Rób zdjęcia. Rób. Dokumentuj to”. Pierwszy raz chyba poczułem, że zdjęcia są takie ważne.
Robiłeś?
– Tak. Wbiegłem między demonstrujących i tajniaków, chciałem dokumentować, jak biją ludzi. To było głupie, obok była siedziba służby bezpieczeństwa. Zatrzymali mnie, straciłem kartę pamięci do aparatu ze wszystkimi zdjęciami. Ale utkwiły mi w głowie te słowa: „Rób zdjęcia, rób!”.
Pierwszy wyjazd na wojnę?
– W 2013 r. pojechałem do Antakyi, na pogranicze turecko-syryjskie, chciałem spotkać ludzi uciekających z Syrii przed wojną. Antakyia, czyli Antiochia, to miejsce, w którym zatrzymują się pielgrzymi w drodze do Jerozolimy. Ale teraz nie było pielgrzymów, za to zjechało się mnóstwo korespondentów, działaczy organizacji humanitarnych, a także psycholi i dupków, których nęci wojna. No i byli uciekinierzy, kobiety z jednej strony uciekające przed reżimem Baszara al-Asada, a z drugiej przed nadciągającymi islamistami.
W kawiarniach Antiochii można było też spotkać komendantów Wolnej Armii Syrii. Przyjeżdżali z Aleppo, z Homsu, z Hamy i dyskutowali o przerzutach wojsk, operacjach. Kiedyś do kawiarni weszła kobieta. Wszyscy stanęli na baczność. „Giwera – szeptali. – Giwera”. Okazało się, że to okryta legendą snajperka nazywana „Guevarą”, wcześniej nauczycielka. Przyglądałem się temu wszystkiemu i wiedziałem, że muszę znaleźć drogę do środka. Tak się wtedy mówiło w Antakyi. Nie do Syrii, ale do środka. „Właśnie wróciłem ze środka”. „Czy byłeś już w środku?”.
Granica była zamknięta, ale „do środka” prowadziły różne drogi. Można było przepłynąć Orontes. Przebiec granicę w okolicach Atima, kiedy strażnicy akurat nie patrolowali. Była tam dziura w siatce granicznej. Ty którędy się dostałeś?
– Przez przejście graniczne Bab al-Hawa, trzeba było tylko skorumpować pograniczników. Pierwszej nocy trafiłem do Martwych Miast, porzuconych osad z czasów bizantyjskich. Ludzie uciekający przed wojną żyli tam w starożytnych grobowcach, pod ziemią. Chorzy, z gnijącą skórą od leiszmaniozy. To choroba roznoszona przez pasożyty, nieleczona prowadzi do wyniszczenia narządów i śmierci. Wygląda jak trąd. Pan Ibrahim leżał w grobie i już z niego nie wychodził. Nie mógł się ruszać. Marcus, wolontariusz ze Szwajcarii, który był z nami, rozkleił się wtedy. Porwano go potem w Syrii, nigdy się nie odnalazł.
Chciałem pomóc tym ludziom, ale nic przy sobie nie miałem. Zacząłem więc robić zdjęcia. Potem pojechaliśmy do klinik, zaczęliśmy spisywać, czego brakuje, robiliśmy listy najpotrzebniejszych leków. Pierwsza pomoc z Polskiej Akcji Humanitarnej pojechała potem do Martwych Miast. Dzięki temu udało się zorganizować lekarstwa dla Samar, dziewczynki, która miała policzek zainfekowany przez leiszmaniozę, oraz jej sąsiadów.
Takie małe zwycięstwa mogą się zdarzyć czasem tylko dlatego, że światło informacji zostanie wpuszczone tam, gdzie wcześniej nie docierało. Świadomość, że możesz w taki sposób pomóc, przytłacza, potem cały czas myślisz o tym, co mogłeś albo możesz jeszcze zrobić. Bycie świadkiem także zobowiązuje.
Do czego?
– By potem głośno mówić. W czasie kryzysu migracyjnego politycy wypowiadali się przed kamerami, że idą do nas migranci ekonomiczni, że chcą wyszarpać nam z rąk dobrobyt. Żaden z nich tam nie był ani nie rozmawiał z uchodźcami. Ja byłem, dlatego wszędzie, gdzie mogłem, mówiłem: „Pieprzycie głupoty. Nic nie wiecie”.
Co cię wkurza w tym zawodzie?
– Zasady współpracy. Jestem wolnym strzelcem. Z wynagrodzenia za fotoreportaż z wojny możesz pokryć koszt co najwyżej jednego dnia pracy na miejscu i na jeden dzień wynająć fixera, czyli tłumacza i przewodnika, który pomoże ci się dostać w trudne miejsca. A ile takich materiałów możesz opublikować w gazetach w miesiącu? Trzy? A jeśli dopiero zaczynasz, jeśli nie dostałeś jeszcze żadnych nagród, fotoedytor pewnie ci nawet nie odpisze. Musiałem utrzymać się za 10 dolców dziennie, gotowałem sam, spałem u ludzi, którzy sami potrzebują pomocy. Nie potrzebuję luksusów, ale czułbym się bezpieczniej, jeśli wiedziałbym, że w razie czego mam pieniądze na szybką ewakuację.
Wkurza mnie, że redakcje nie dbają o wolnych strzelców, którzy publikują na ich łamach. Nie ma kursów pierwszej pomocy, propozycji wypożyczenia kamizelki kuloodpornej, dołożenia się do apteczki, ubezpieczenia. A jednocześnie gazety jadą na etosie korespondentów wojennych ulepionym z ich potu i tragedii. Żadna redakcja w Polsce nie pomogła mi w tym. Ale chcą publikować materiały. I rozmawiać, jak to jest być korespondentem wojennym.
Co z tym robisz?
– Pomyślałem, że w takim razie sam będę dla siebie tubą medialną. Publikuję już drugą książkę ze zdjęciami syryjskimi, wkrótce się ukaże. Te zdjęcia zostaną, koniec końców to jest ważne. Korespondenci to ludzie, którzy robią fantastyczną robotę dla świata, ale świat o nich zapomina. Chyba że coś się wydarzy.
Bo może świat nie potrzebuje reporterów wojennych?
– Tak pewnie niektórzy myślą. Że dziś możemy odpalić sobie film z YouTube’a i wszystko już wiemy. Ale czy na pewno wiemy? Kto strzela? Do kogo? Co się dzieje? Islamiści czy może jakaś frakcja Wolnej Armii? Póki nie pojedzie tam dziennikarz i nie przedstawi tego w sposób zrozumiały dla odbiorców w jego kraju, z takich filmów bierze się tylko większy chaos. A bez zrozumienia sytuacji i bez informacji politycy dalej będą mogli wciskać ludziom ciemnotę. Może gdybyśmy byli lepiej poinformowani, nie dawalibyśmy się tak łatwo nienawiści?
Pewien portal katolicki wkleił jedno z moich zdjęć z prowincji Idlib w Syrii – przedstawiało uzbrojonych mężczyzn w arafatkach. Podpisano, że to terroryści – no bo przecież mężczyźni są w arafatkach – z Libii i Iraku. Zadzwoniłem do redakcji i powiedziałem: „Ci ludzie walczyli z islamistami”. Napisali sprostowanie, ksiądz redaktor powiedział mi, że się za nich pomodlą. Ale jeśli nie będzie dziennikarza, który powie: „Byłem tam. To nie są żadni terroryści”, będzie można takim zdjęciem manipulować dowolnie.
Jaka jest cena twoich wyjazdów? Jakie?
– Powrót do szkoły w strefie konfliktu, ślub, człowiek wracający do zdrowia. Takie, które mają w sobie więcej światła. Bo dobrze zadać sobie pytanie: jaką opowieść chcesz przynieść? Czy jesteś reżyserem, czy tylko operatorem? Znaleźć proporcję. Ja czasem rezygnuję z mocnych zdjęć.
Dlaczego?
– Żeby nie służyły złej sprawie, dolewaniu paliwa do nienawiści. Jeśli jesteś gdzieś tydzień, walki trwały dwie godziny, a reszta to trudne codzienne życie, to jaki fotoreportaż powinieneś złożyć? Zdjęcia z walk może byłyby najmocniejsze, ale jeśli dasz tylko takie, to przecież będziesz wykrzywiał rzeczywistość. A nic tak dobrze nie robi idiotom w tym kraju jak widok kolejnego faceta w arafatce i z karabinem. Czy nie tak samo ważne jest, że w grobowcach w Martwych Miastach matka rodzi dziecko, że jest wycieńczona porodem, nie ma go czym nakarmić?
Czyli wracasz „do środka”?
– Koresponduję ze znajomymi z Idlibu, chciałbym wrócić do Martwych Miast, do tych samych grobowców. Mam nadzieję, że nie do tych samych ludzi. Wierzę, że tamtym się udało. Chciałbym ich odnaleźć w nowych, lepszych domach.