Niezły Sajgon, czyli Amerykanin wymyśla Polskę
Jak wiadomo, od miesięcy cały naród w napięciu czekał na premierę serialu „1983”, a wraz z narodem czekałem ja. Niemal cały naród dał po premierze głos w kwestii tej dystopijnej wizji, w której na skutek tajemniczych zamachów w tytułowym roku 1983 nie doszło do zmiany systemu, czas zatem najwyższy, abym i ja dorzucił co nieco. Przy okazji uszczęśliwiając tę garstkę Polaków, którzy nie tylko jeszcze serialu nie widzieli, ale i nie wiedzą, o czym ta opowieść traktuje.
To historia alternatywna o tym, że w Polsce nie upadł komunizm, i w roku 2003, kiedy rozgrywa się główna część akcji, nadal mamy PRL jak malowanie. Wizja ta niewątpliwie bliska jest sercom sporej części obywateli, będą oni oglądać serial z nostalgią i wzruszeniem, ale i nadzieją, że znów może być tak dobrze, jak było, a nawet lepiej. Opowieść o tym, że komuny szlag nie trafił, a esbecja poczyna sobie chwacko, że Polska to nie liberalna demokracja, będąca częścią Zachodu, ale dyktatura endecko-komunistyczna, trafić musi w skrywane głęboko fantazje wielu widzów. To wręcz idealna wersja polskiej państwowości: naród jest z partią, a partia trzyma sztamę z Kościołem.
Historię wymyślił i scenariusz napisał amerykański spec od takiej roboty Joshua Lang, co ma tutaj znaczenie kluczowe, choć przecież polski scenarzysta też potrafiłby schrzanić tak kapitalny pomysł. Ja zaś w perwersyjny sposób lubię, jak obraża się moją inteligencję. Gdy widzę, że scenarzysta, a osobliwie autor dialogów, uważa mnie za cymbała – podążam za nim życzliwie i z wdzięcznością. Przypominam sobie wówczas sielskie dzieciństwo spędzone na pierwszych czytankach i lekturze „Elementarza” Falskiego, kiedy najprostsze komunikaty trzeba było podawać w takiej formie, by je pięciolatek zrozumiał. Twórcom „1983” to się prawie udało, choć nie do końca.
Bohaterowie noszą wykwintne imiona Anatol, Kajetan i Ofelia, wiem, dlaczego tak jest – to serial dla publiczności ogólnoświatowej, a nie tylko polskiej, na świecie ludziom łatwiej zidentyfikować się z Anatolem, Kajetanem i Ofelią niż z Wiesławem, Zdzisławem i Bożeną. Finezja dialogowa wygląda z grubsza tak: Panowie! Za chwilę przyjdzie tu Mikołaj Trojan, szef Służby Bezpieczeństwa Polski. Proszę państwa, oto Mikołaj Trojan, szef Służby Bezpieczeństwa Polski. (Trojan wchodzi) Nazywam się Mikołaj Trojan, jestem szefem Służby Bezpieczeństwa Polski. (Ktoś na boku) Och, to przecież Mikołaj Trojan, szef Służby Bezpieczeństwa Polski. (Poruszenie). To naprawdę Mikołaj Trojan, szef Służby Bezpieczeństwa Polski.
Dałem przykład pierwszy z brzegu i przerysowany, ale dialogi i wzniosłe tyrady, jakimi to dzieło jest przepełnione, brzmią niczym deklamacje, dla wzmocnienia efektu wypowiadane językiem jak najdalszym od potocznego – aktorzy muszą nawet w chwilach strasznego zagrożenia grać tak, jakby występowali na akademii szkolnej. Sama intryga od początku jest pokrętna, ale z czasem gmatwa się brawurowo, do spisków na szczytach władzy i działalności podziemnej „Lekkiej Brygady” dochodzą matactwa wywiadu amerykańskiego, izraelskiego, polskiej bezpieki, wietnamskich gangsterów, wreszcie planów sztabu generalnego, by dokonać puczu wojskowego. Dobra informacja jest taka, że Polska w alternatywnym roku 2003 posiada broń jądrową, choć akurat usiłuje się jej pochopnie pozbyć. Och, gdybyż dzisiaj Polska miała broń jądrową, to nasza pozycja międzynarodowa byłaby jeszcze silniejsza niż obecnie, pod warunkiem oczywiście, że były minister obrony nie użyłby jej już wcześniej, choćby w ramach ścigania obcej agentury w kraju. Wówczas i tak byśmy tego serialu nie oglądali, a ja bym o nim nie pisał.
Im głębiej się w historię wnika, tym patos patetyczniejszy, wzdęcie intensywniej wzdęte, groza groźniejsza, mrok mroczniejszy, nawała nowych postaci i wątków apokaliptyczna, bohaterowie wpadają na scenę i z niej wypadają, na początku zdaje się, że ktoś kluczową rolę odgrywać będzie, ale później dopchać się na ekran nie jest w stanie, bo tam już tłum trzeciorzędnych postaci się rozpycha, z nikim zidentyfikować się nie sposób, los każdego bohatera staje się doskonale obojętny widzowi. Ponoć jest w tym diaboliczny zamysł: wszyscy są tak upiornie drętwi, żeby w ten sposób jeszcze bardziej upiorność systemu totalitarnego uwypuklić. Wojsko operetkowe mundury na wzór Legionów Piłsudskiego albo błękitnej armii Hallera też dlatego nosi, aby większa groza biła. Ubecja paraduje w czarnych kombinezonach, upodobniona do zbirów Imperium Galaktycznego w „Gwiezdnych wojnach”, zaś wśród tych, którzy serial widzieli, trwa debata, czemu w tej fikcyjnej Polsce roku 2003 używa się technologii nowocześniejszych niż w prawdziwym roku 2018, ale zarazem wszyscy, nawet milicja i ubecja, jeżdżą dużymi fiatami, nyskami i żukami.
Dzięki Ameryce oczywiście. Prawda bowiem taka, że i owe zamachy z 1983 roku, i trzymanie się komuny w Polsce, ale niezależność od Sowietów, i zamordyzm ubecki, a i chyba nawet walka podziemia, to wszystko dzięki precyzyjnym działaniom Amerykanów. Niby fantazja, niby fikcja, a zarazem opowieść nadzwyczaj realistyczna: Polska to niezłomna komuna, tyle że endecka, klerykalna, nowoczesna, ale i straszliwie dziadowska, dwóch tylko mająca sojuszników – Amerykę i Wietnam.
Niezwykłą ekscytację wśród widzów wywoła już w pierwszym odcinku tablica ze schematem sieci warszawskiego metra – na moje oko jest ich z dziesięć. Dla dziesięciu linii metra można zrezygnować ze swobód obywatelskich, komunistyczno-narodowa Polska z dziesięcioma liniami metra w Warszawie może się spodobać. Co lepiej mieć, bracia rodacy: dwie linie metra i trochę wolności, czy dziesięć linii i poczucie bezpieczeństwa?
Tyle że miast coraz większej podniety z odcinka na odcinek emocje stygną jak ciało nieboszczyka. Nieboszczycy zresztą w „1983” też nijak żadnych emocji ni wzruszeń nie budzą; jakby wszyscy bohaterowie w finale zginęli, co najwyżej ulgę bym poczuł. Jakżeż zatęskniłem za niesfornym porucznikiem Borewiczem, widząc, jak grający milicjanta Robert Więckiewicz zmaga się mozolnie z materią scenariusza, jak na wyżyny swego warsztatu wynosi dykcję, by wypowiedzieć wstrząsający komunał – to może i serial o dyktaturze, ale nade wszystko zawody w wygłaszaniu komunałów. Ja wiem, że każda dyktatura opiera się na komunałach, ale od bohaterów serialu wymagałbym więcej. Obłęd w oczach Więckiewicza nie jest obłędem filmowego inspektora Anatola Janowa – to obłęd aktora, który nagle uświadomił sobie, co musi grać.
„Tylko prawo ustanowione przez partię prowadzi do sprawiedliwości” – naturalnie, że słuchanie takich wywodów łaskocze ośrodek przyjemności. Wszystko bowiem, co w sposób aluzyjny tyczy Nowogrodzkiej, natychmiast powoduje wzrost poziomu endorfin. „Masz swoje naiwne, wyidealizowane wyobrażenie prawa i sprawiedliwości. A co jeśli ci powiem, że to iluzja?” – deklamuje Więckiewicz, a my już w ekstatycznym zachwycie, już w euforycznej drżączce, ależ to trafne, ależ dowalili do pieca! Więckiewicz krąży po wietnamskiej dzielnicy w Warszawie, zwanej „Małym Sajgonem”, i to akurat liczę na duży plus serialu: jest w nim mnóstwo Wietnamczyków. Wietnamczycy są w policji, w opozycji i są w przestępczości, Wietnamczyk zwany Wujkiem trzęsie zbrojnym podziemiem gangsterskim. „Mały Sajgon” po praskiej stronie Wisły to akurat wizja Warszawy, która podoba mi się najbardziej.
A prawdziwy Sajgon to będziemy tu mieli niebawem. I akurat bez udziału Wietnamczyków.
Opowieść, że Polska to nie liberalna demokracja, ale dyktatura endecko-komunistyczna, trafić musi w skrywane fantazje wielu widzów