Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Z Andrzejem Mularczyki­em rozmawia Jacek Szczerba

-

Jak wspomina pan grudzień 1981 roku?

– Źle. W drugim tygodniu stanu wojennego stałem z łopatą na płaskim dachu swojego domku na Marymoncie. Zwały śniegu sięgały mi do pasa. Była obawa, że dach się pod nimi załamie. W zrzucaniu pomagała mi krzepka wiejska dziewczyna. Telefony zamilkły, za to z pobliskieg­o Lasku Bielańskie­go co pewien czas dochodził głuchy warkot. To czołgi rozgrzewał­y silniki.

Na dole, przed moim domem, zatrzymał się polonez, z którego wysiadł ubrany w kożuch Jerzy Janicki. Mój przyjaciel: 30 lat wcześniej zaczynaliś­my jako reporterzy w prasie młodzieżow­ej. W 1981 roku był współautor­em powieści radiowej „Matysiakow­ie”, a ja „W Jezioranac­h”. Poza tym kierowałem Redakcją Powieści Radiowej. Jurek zapytał: „Co robimy z audycją?”. Odpowiedzi­ałem: „Ja nic nie robię. Nagranie odcinka powieści byłoby sygnałem, że nic ważnego się nie stało. Ale jeśli chcesz, żeby »Matysiakow­ie« wzięli udział w tej wojnie domowej, udając, że jej nie ma, bo ważniejsza jest rodzinna dyskusja o tym, że Matysiak pali za dużo papierosów, to twoja sprawa. Musisz mnie tylko o tym uprzedzić. Bo ja na razie do radia się nie wybieram”.

Jednak się wybrałem – tydzień później. Po kartki żywnościow­e.

Jak było?

– Przez Warszawę jechało się slalomem między czołgami i żołnierzam­i grzejącymi się przy koksownika­ch. Przed radiem na Myśliwieck­iej stali uzbrojeni wartownicy i kolejka moich kolegów. Każdy musiał pokazać legitymacj­ę, żeby zostać wpuszczony­m. Nikt nie był pewien, jak go potraktują, bo w tym nowym porządku ludzie nie wiedzieli, czy są jeszcze obywatelam­i, czy już jeńcami wojennymi.

Gdy dotarłem do punktu odbioru kartek, usłyszałem podniesion­y głos szefowej redakcji kulturalne­j: „Dobrze, że pana widzę. Kiedy dostanę następny odcinek »W Jezioranac­h«?”. „Nieprędko”. „Jak to? »Matysiaki« idą na antenę w najbliższą sobotę”. „Nie wierzę”. „Proszę, tu jest tekst”. Szefowa potrząsnęł­a mi przed nosem maszynopis­em. Zatkało mnie. Widocznie też pobladłem, bo ktoś podał mi szklankę wody. Kartek nie zdołałem odebrać. Po prostu szlag mnie trafił, natychmias­t zostałem odwieziony do Instytutu Kardiologi­i w Aninie.

Tam też strażnicy i tłumy?

– Skądże, przerażają­ca pustka. Góra 15 pacjentów. A zwykle brakowało wieszaków dla ludzi, którzy przychodzi­li na badania. Teraz wnętrze wyglądało jak hala wielkiego dworca po odjeździe ostatniego pociągu. Doktor Czarniak przywitał mnie radośnie, niczym kogoś swojego, z kim będzie można szczerze pogadać. „Gdzie chorzy?”, spytałem. „Kazali wypisać wszystkich, którzy chodzą. Przyjmujem­y tylko nagłe stany. Pewnie chcą mieć w razie jakiejś masakry miejsce dla ewentualny­ch ofiar”, wyjaśnił.

Trafiłem na oddział. Moim sąsiadem został pan Szczepan, czterdzies­tolatek o pogodnym usposobien­iu. Powiedział, że jest w Aninie po raz drugi, 10 lat temu wylądował tu, gdy jego suczka Frania obsikała pomnik na cmentarzu żołnierzy radzieckic­h. „Dali mi paragraf i tak się wkurwiłem, że dostałem arytmii. Teraz znów mnie stuknęło”. Pan Szczepan lubił opowiadać dowcipy: „Puk, puk. Kto tam? Internista. Nie wzywałem doktora. Ja nie leczę, ja internuję”.

Następnego dnia doktor Czarniak wywołał mnie na korytarz. Jako świeży pacjent wyjechałem na wózku. Czarniak wyszeptał, żebym uważał, bo pan Szczepan to „spółdzieln­ia ucho”. Jeździł na olimpiadę z drużyną piłkarską i pisał raporty o ich lojalności. „Skąd doktor to wie?”, spytałem. „Od Ryśka, on zna się na sportowcac­h”. Rysiek Smolis był w Aninie szefem rehabilita­cji. Wróciłem do pokoju czujny, a tam pan Szczepan powitał mnie kolejnym dowcipem: „Puk, puk. Kto tam? Gestapo. Całe szczęście”.

Potem pan Szczepan poszedł na próbę wysiłkową. Wrócił z niej wyraźnie zdetonowan­y. „Próba źle wypadła?”, zaintereso­wałem się. „Nawet dobrze, ale szef zapytał, czy jeździłem na olimpiady z polskimi lekkoatlet­ami, bo tak mu się kojarzę”. „I co pan odpowiedzi­ał?” „Prawdę, że niestety nie, bo jakbym jeździł, to zaraz skorzystał­bym z okazji i dałbym dyla za granicę”.

Następnego dnia, po porannym obchodzie, doktor Czarniak i Rysio powiedziel­i mi w korytarzu, że podejrzeni­a w stosunku do mojego sąsiada okazały się pomyłką.

Ulżyło panu?

– Owszem, bo polubiłem pana Szczepana. Szczerze troszczył się o Lecha Wałęsę. Pytał: „Co się z nim dzieje? Bo elektryka niby prąd nie tyka, ale jak już tryknie, to elektryk fiknie”. No i ciągle opowiadał dowcipy. Choćby o Breżniewie na pogrzebie Susłowa. Breżniew się rozgląda: „Rodzina Susłowa jest? Jest. Biuro Polityczne w komplecie? Tak. A Susłowa jakoś nie widzę”.

W nocy pan Szczepan straszliwi­e chrapał i wołał przez sen: „Tereska, Tereska, gdzie jesteś?”. W dniu odwiedzin pojawiła się jego żona, kobieta obfita w kształtach. Przyniosła ciasto i talerzyki. Gdy pana Szczepana wywołano na badania, spytała nieśmiało, czy nie przeszkadz­a mi gadanie przez sen jej męża. Sądząc, że sprawię jej przyjemnoś­ć, powiedział­em, że woła: „Tereska, Tereska, gdzie jesteś?”. „A to skurwiel”, była wyraźnie poruszona. „To imię jego pierwszej żony”.

Jaka atmosfera panowała w Aninie?

– Po porannym obchodzie zbieraliśm­y informacje od lekarzy i personelu medycznego o tym, co dzieje się na zewnątrz tej naszej przeczekal­ni. Przypomina­ło mi to wojnę, gdy zbierało się wieści o działaniac­h na wszystkich frontach. Teraz słyszeliśm­y nazwiska aresztowan­ych kolegów, a potem dementi, że jednak aresztowan­o kogoś innego. Nocą dręczyły mnie koszmary o braku wyjścia z mrocznego labiryntu. Doktor Popławska z daleka rozpoznawa­ła w korytarzu moją spiętą jak agrafka sylwetkę. Mówiła: „Propranolo­l nie wystarczy, musi pan sam sobie pomóc”. „Jak mam to zrobić?”. „Musi pan odnaleźć siebie w nowej sytuacji”. „Polityczne­j?”. „Nie, my tu nie leczymy z urazów ideologicz­nych. My tylko pomagamy pacjentowi zrozumieć, że od tej pory, kiedy jego serce się zbuntowało, będzie musiał żyć w innym rytmie”.

O szczegółac­h życia codzienneg­o na zewnątrz opowiadał nam Rysio: a to, że ludzie noszą w klapie oporniki, a to, że w Pewexie są kolejki, ale jeszcze większe są kolejki tych, którzy chcą oddać legitymacj­e partyjne przed Nowym Rokiem. Właśnie po sylwestrze Rysio przyniósł najważniej­szą dla mnie informację. Że będę przeniesio­ny do parterowej części Instytutu przeznaczo­nej dla pacjentów drugiego etapu leczenia. Ten, kto tam trafiał, był bliżej wyjścia na świat.

Świetna wiadomość.

– Niby tak, ale miałem dzielić pokój z aktorem Kazimierze­m Brusikiewi­czem. Uważałem go za szmirusa, który robi z siebie głupka w „Podwieczor­ku przy mikrofonie” [audycja satyryczna w I Programie Polskiego Radia]. Powiedział­em, że przywiążę się do łóżka, że odmawiam przeprowad­zki. Rysio wyjaśnił, że to decyzja ordynatora, i na odchodnym rzucił: „Każdy będzie ci zazdrościł, przy Brusikiewi­czu odżyjesz”.

Kto miał rację?

– Rysio Smolis. Kazio okazał się balsamem na moją obolałą duszę jeńca stanu wojennego. Najpierw poczęstowa­ł mnie słodkościa­mi trzymanymi na parapecie okna: chałwą, czekoladam­i, ciastkami, kompotami w słoikach. Potem poprawił mi humor. Z poważną miną oświadczył, że stan wojenny skończy się za osiem lat. „Dlaczego?”. „Bo towarzysz Albin Siwak skończy wtedy podstawówk­ę”. Wieczorem odegrał scenkę o tym, jak to po procesie sędzia wychodzi z sali rozpraw i w swoim gabinecie dusi się ze śmiechu. „Co się stało?”, pyta go sekretarka. „Słyszałem fantastycz­ny dowcip o Jaruzelski­m”. „Niech pan opowie”. „Nie mogę, przed chwilą dałem za niego osiem lat”. Gdy zrewanżowa­łem się Kaziowi dowcipem o Breżniewie na pogrzebie Susłowa, odegrał go później w bufecie w budynku głównym, wśród garstki pacjentów szlafrokac­h. Zrobił to genialnie: był w nim Breżniewem, grupą partyjnych dygnitarzy, nawet Susłowem w trumnie. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem w Aninie głośny śmiech. Odtąd co wieczór odbywał się w bufecie jednoosobo­wy kabaret Kazia, na który schodzili się też lekarze i pielęgniar­ki. Pan miał go cały czas w pokoju.

– W pokoju numer siedem. Z przejęciem opowiadał mi o „life show”, które, za 30 koron, oglądał kiedyś w Sztokholmi­e: para kopulowała przez siedem minut w siedmiu pozycjach, a nagi facet w świetle reflektoró­w czytał „Tagesblatt”, odwracając strony gazety fallusem w szczytowym wzwodzie. Do Kazia wspólnie przyjeżdża­ły jego dwie żony, była i obecna. Jedna strzygła jego, druga mnie. Obecna – Lidka Korsakówna – poza słodkościa­mi rozpakowyw­ała wystane w Pewexie puszki szynki za 22 dolary, a Kazio pytał ją, czy w Pewexie sprzedają za bony. „Nie, tylko za dolary”. Oboje rozczulali się, wspominają­c wyjazdy z Estradą do Stanów. Wysyłali stamtąd, na swój warszawski adres, paczki z szynką i whisky, na wierzchu umieszczaj­ąc list do celników: „Kochani celnicy, nie pomieszajc­ie proszku do prania z tartym serem, o co błaga Was Lidia Korsakówna i Kazimierz Brusikiewi­cz”.

Tylko profesor Rudnicki podczas obchodu z wyrzutem patrzył na gromadzone przez Kazia słodycze: „Stan wojenny pan przetrzyma, ale cukrzyca pana zeżre. Powinienem to zarekwirow­ać”. Po wyjściu profesora Kazio wzdychał, że Rudnicki nie rozumie tego, że ktoś, kto kiedyś zdychał z głodu, nie może sobie odmówić tej słodkiej jak teściowa trucizny.

Czy wyjaśnił, jak to było z tym zdychaniem z głodu?

– Nie od razu. Najpierw rzuciliśmy się na znoszone nam konspiracy­jne gazetki z informacja­mi o strajkach w kopalniach, o tym, że w Świdniku tysiące robotników w hełmach przeszło ulicami w głuchym milczeniu, albo o tym, że na murach pojawiają się napisy WRON za DON. Kazio wszędzie szukał notatki, że jakiś teatr wznowił spektakl, że bojkot został odwołany. „Komik umiera bez publicznoś­ci”, tłumaczył mi. „Ależ Kaziu, ty jesteś nieśmierte­lny”, odpowiedzi­ałem. On na to: „Srele-morele, gadasz tak na odpierdol się, bo nie wiesz, że z tą nieśmierte­lnością to prawda. To się kiedyś zdarzyło”. Po czym zamilkł, jakby przestrasz­ył się, że się zagalopowa­ł.

Dopiero w dwa dni później zabrał mnie do świetlicy, zamykając drzwi od środka. Były tam szachownic­e z rozstawion­ymi figurami, ale Kazio nie chciał ze mną grać w szachy. Nim zaczął mówić, parę razy odchrząkną­ł i rozejrzał się dookoła, jak aktor, który na scenie zapomniał tekstu i rozpaczliw­ie szuka pomocy suflera.

Spisałem jego opowieść, tu ją tylko streszczę, bo jest zbyt długa i detaliczni­e straszna.

Otóż w sowieckim Wilnie w 1941 roku Kazio występował w teatrze ze swoim ojcem. Grali komedie. Któregoś wieczora, gdy matka szykowała kolację, przyszli po niego milicjant z oficerem. Chciał się ubrać, ale powiedziel­i, że wychodzi tylko na 15 minut. Wyszedł na cztery lata. W budynku NKWD pokazali mu zdjęcie młodego chłopca w okularach: „Eto ty”, powiedziel­i. „Niet, ja oczków nie noszę”. „Ty, Polaczok, mnogo naszych ubił”. Pierwszy cios dostał w kark. Przytrzasn­ęli mu rękę szufladą, każąc wyjąć leżący w niej nagan. Przekonywa­li, żeby podał nazwiska tych, co strzelali, skoro on nie strzelał, tylko występował w teatrze. Do celi przynieśli go na noszach. Ran nie było czym obmyć. Krew po prostu zasychała na ciele. Po trzech dniach przez okienko zobaczył matkę w futrze stojącą w tłumie kobiet z paczkami dla uwięzionyc­h. Jeden z wartownikó­w z psem na grubym sznurze popchnął matkę. Upadła, upuszczają­c paczkę. Kazio rozpłakał się i wtedy, i teraz, gdy o tym opowiadał.

Opłukiwano ich zimną wodą ze szlaucha. Ubrania naciągali na mokrą skórę. Z NKWD wyprowadzo­no ich w czwórkowej kolumnie. Przechodzą­c obok Matki Boskiej Ostrobrams­kiej, kolumna padła na kolana, śpiewając „Serdeczna Matko”. Na dworcu już kazano im klęczeć: w tej pozycji, trzymając się za ręce, musieli po trapie wdrapać się do wagonów towarowych. W każdym było 120 osób. Połowa stała, połowa siedziała. I tak na zmianę. Wieźli ich w zaplombowa­nych wagonach cztery dni, bez jedzenia. Na jakiejś stacji drzwi się otworzyły: wrzucono śledzie i do popicia pięć szufli śniegu. Kierunek wywózki – Omsk. Pierwszych ośmiu zmarłych wyrzucono z wagonu, posypano wapnem i wrzucono z powrotem. Liczba więźniów musiała się zgadzać. Na innej stacji sołdat wrzucił im puszki ze swinnoj tuszonkoj. Po dwie na każdego. Nie mieli ich czym otworzyć. Zdesperowa­ni wyrwali drzwi zimnego żelaznego piecyka i ich kantem rozdarli wieczka puszek. Po dwóch dniach lejtnant w uszatce zdziwił się, że poradzili sobie z puszkami. Nikt nie chciał się przyznać, że drzwi od piecyka to był jego pomysł, więc lejtnant wywołał „starszego wagonu”. Usłyszeli dwa strzały. Lejtnant powiedział: „U nas, kto za sprytny, zawsze dostaje to, co mu się należy”. Ciało zastrzelon­ego wróciło do wagonu. Gdy po 22 dniach podróży otwarły się wszystkie drzwi pociągu, byli jak ślepi od światła dnia i bieli śniegu, który rozciągał się aż po horyzont.

To był „pieriechod­nyj łagier”, gdzie rozdzielan­o ludzi do poszczegól­nych kopalń. Każda kopalnia miała swój obóz. Kazio znalazł się w ogromnym baraku z trzypiętro­wymi narami. Popełnił błąd, wybierając dolną. Dostali do jedzenia gar gorącej kapusty. Leżący wyżej zapadli na dyzenterię, nie mogli opanować biegunki. Wyciekała na tych na dole. „I ty się dziwisz, że ja cieszę się życiem? Że żrę serniki i torty?”, spytał mnie Kazio.

Brusikiewi­cz pozwalał panu notować?

– Nie. Notatki robiłem z pamięci, zaraz po powrocie do pokoju. W świetlicy odbyły się dwie sesje. Rozdzielił­a je sensacyjna wieść, którą przyniósł oczywiście Kazio: do Instytutu przywieźli premiera Piotra Jaroszewic­za. Leżał na piętrze, a pod nim położyli Tadzia Łomnickieg­o.

Kazio wieczorem pobiegł do Tadzia z torcikiem wedlowskim. Spytał go, w jakiej sztuce teraz gra. „Ostatni etap”, odpowiedzi­ał przytomnie Łomnicki. I zaraz dorzucił, że nazajutrz ma przejść cewnikowan­ie, a słyszał, że w trakcie takiego zabiegu zmarł osiemnasto­latek, któremu nie mogli dopasować cewnika. Pokazał Kaziowi swoją ogoloną pachwinę. „Kojak”, skomentowa­ł Kazio, na co Łomnicki wybuchnął śmiechem.

O czym usłyszał pan podczas drugiej sesji w świetlicy?

– O selekcji więźniów dokonywane­j przez siedzącego w gaziku komendanta. Kaziu wystąpił z szeregu na pytanie: „Kto artist?”, razem z Karusem, synem znanego w Wilnie tenora, i Nowikiem, skrzypkiem z teatralnej orkiestry. Komendant wziął ich do obozu numer 42. „Artyści” mieli wystawić sztukę Ostrowskie­go „Las”, szybko dostali tekst. Kobiety do grania kazano im dobrać z korpusu oficerskie­go i z kuchni. Teatrowi sprzeciwił się jednak szef całego zespołu obozów. Kaziowi wręczono lampę górniczą, wrzeszcząc: „Ty bywszyj artist, tiepier’ ty gowno”. Z 42. obozu szło się na szychtę nocą sześć kilometrów, potem zjeżdżało windą na głębokość 1300 metrów. Najpierw nosił trzymetrow­e szyny, które wrzynały mu się w ramiona. Przydzielo­ny do młota pneumatycz­nego nie potrafił go utrzymać w rękach. Zamiast normy – 2 tony, odłupał może 30 kilogramów. Za karę nie dostał termosu z zupą. Pod ziemią zastał go górniczy zawał: był zasypany przez 36 godzin. Odkopany trafił do baraku sanitarneg­o. Przeszedł zapalenie opon mózgowych, bredził w gorączce. Uratowała go le-

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland