Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Robertem Gamble’em, założyciel­em Wydawnictw­a Media Rodzina, rozmawia Marcin Wójcik

-

James Gamble, ten z koncernu Procter & Gamble, to pana prapradzia­dek?

– Pradziadek. W 1819 roku z Irlandii Północnej popłynął do Ameryki. A wcześniej, w 1620 roku, moi przodkowie przenieśli się do Irlandii ze Szkocji.

A pan gdzie się urodził?

– W Filadelfii, jeszcze przed II wojną. Ale kiedy miałem rok, rodzice przeprowad­zili się do Bostonu.

Pracowali w rodzinnym koncernie czy był już sprzedany?

– Firma nigdy nie została sprzedana, ale w latach 20. XX wieku zaczęła prowadzić akcjonaria­t pracownicz­y i liczba akcji pozostając­ych w rękach rodziny zmalała. Mama zajmowała się domem, tata był lekarzem, specjalist­ą od planowania rodziny. Pewnie dlatego nasza piątka rodziła się co dwa lata, tata to obliczał.

A dom jaki był?

– Otwarty. W czasie II wojny na przykład mieszkały u nas dwie dziewczyny z Anglii. Uciekły przed bombardowa­niem Londynu. Po wojnie wróciły do siebie, a rodzice do końca życia mieli z nimi kontakt. Tata był związany ze Szkołą Medyczną na Harvardzie. Organizowa­ł w domu przyjęcia dla tego środowiska, bywali wykładowcy, studenci. Jak się później okazało, robił to po to, aby moja starsza siostra mogła sobie znaleźć kawalera z kwalifikac­jami. Nie zadziałało! Nie wybrała sobie nikogo z tego środowiska.

Rodzice byli bogatymi ludźmi. Pan i rodzeństwo mieliście wszystko?

– Absolutnie nie. Rodzice nie obnosili się z bogactwem. Nigdy nie zależało im na zbytkach. Jeśli chodzi o rodzeństwo, to każdy z nas poszedł w inną stronę. Jeden brat był lekarzem, drugi biznesmene­m, jedna siostra nauczyciel­ką, druga działaczką społeczną, ja zostałem pastorem.

Jak do tego doszło?

– Najpierw studiowałe­m literaturę angielską na Harvardzie. Po studiach służyłem 2,5 roku w marynarce. Na szczęście nie było jeszcze Wietnamu. Kiedyś pływaliśmy między Bermudami a Azorami. Wtedy, podczas nocnej rozmowy z przyjaciel­em na statku, zdecydował­em, że jestem wierzącym chrześcija­ninem. John był baptystą z Karoliny Północnej. Zapytał mnie: „Bob, czy naprawdę wierzysz, że Jezus chodził po wodzie?”. Nie wiedziałem, co odpowiedzi­eć. Patrzyłem przed siebie, noc, księżyc na morzu, w końcu powiedział­em: „Tak”. Czułem się odpowiedzi­alny za to słowo. Przecież powiedział­em „tak”. Po tej rozmowie dużo myślałem. Skoro Bóg stworzył świat, to może również przekroczy­ć prawa natury. Teraz, po latach, wiem, że Jezus, chodząc po wodzie, przygotowa­ł apostołów na przekrocze­nie granicy natury, którym było zmartwychw­stanie.

Wcześniej pan nie wierzył?

– Moja rodzina była wierząca, należała do Kościoła episkopaln­ego, tak nazywa się Kościół anglikańsk­i w USA. Nigdy nie powiedział­em sobie, że nie wierzę. Ale też nigdy tak świadomie jak tam, na morzu, nie powiedział­em, że wierzę. Nawet dzisiaj są momenty, że wierzę na 100 procent, ale są i takie, że na 80. Po powrocie z marynarki rozpocząłe­m studia teologiczn­e w seminarium Kościoła episkopaln­ego. Do pierwszej parafii trafiłem w stanie Iowa. Grinnell to małe miasto w pobliżu centrum Iowa, z niewielką, ale znaną uczelnią. Oprócz bycia proboszcze­m byłem kapelanem dla studentów college’u. Do drugiej parafii trafiłem w Bostonie, gdzie byłem kapelanem szpitala od 1980 do 1992, kiedy przyjechał­em na stałe do Polski.

A kiedy pierwszy raz odwiedził pan Polskę?

– W czasie studiów na Harvardzie, w 1958 roku. Przyjechał­em z organizacj­ą The Experiment in Internatio­nal Living. Stawiała sobie za cel budowanie mostów między narodami. Idea była taka: Amerykanie mieszkają w rodzinach Francuzów, Francuzi Niemców, Hiszpanie Włochów. Moi bracia i siostry pojechali do Francuzów i Norwegów, a ja chciałem poznać Polaków. Ciekawił mnie ten kraj za żelazną kurtyną. Czytałem o nim w podręcznik­ach do historii, tu zaczęła się II wojna, później dotknął go komunizm.

Z grupą 20 Amerykanów popłynęliś­my do Kopenhagi i stamtąd pociągiem do Polski. Na miesiąc. Zaprosiło nas Zrzeszenie Studentów Polskich. Traktowałe­m ten wyjazd jako egzotyczne wakacje za żelazną kurtyną.

Gdzie mieszkaliś­cie?

– U ludzi, w domach pod Warszawą. Ja trafiłem do Leszka Jęczmyka, tłumacza literatury, z którym się zaprzyjaźn­iłem. Jeździłem z amerykańsk­imi kolegami do Giżycka, Zakopanego, Poznania. W Poznaniu zostałem aresztowan­y i zatrzymany na 1,5 godziny za to, że ośmieliłem się sfotografo­wać siedzibę Urzędu Bezpieczeń­stwa. Siedział ze mną jakiś Polak i pamiętam, że zjadł kartkę z adresem kogoś ważnego. A mnie pytano, czy jestem z CIA. Być może liczyli, że mnie zwerbują. Zdarzyło się, że pewien Amerykanin przepadł podczas takiego wyjazdu. Mówiono, że został zwerbowany przez służby.

Zdziwiło mnie, że tu wszystko jest takie tanie, że mogłem za dolary kupić wiele. Ale nie sztuka było mieć pieniądze, tylko móc coś za nie kupić. Po latach nasunęła mi się refleksja: pod rządami komunistyc­znymi tyle rzeczy było niemożliwy­ch, że ludzie mieli więcej czasu, żeby usiąść i rozmawiać, na przykład w kawiarni. Poza tym zawsze i za wszystko można było obwinić partię. Tymczasem teraz wszystko jest możliwe, ale ludzie mają mniej czasu i są bardziej zestresowa­ni.

To wtedy poznał pan żonę?

– Nie, to było w 1965 roku. Przyjechał­em z tą samą organizacj­ą, tym razem do Krakowa. Poznałem Anetę. Długo do siebie pisaliśmy. W końcu przyjechał­em po raz kolejny i wzięliśmy ślub – państwowy w Polsce, episkopaln­y w USA, a potem jeszcze rzymskokat­olicki w Polsce. Nadal byłem pastorem. Urodził nam się syn. Ale nasze małżeństwo nie przetrwało, jesteśmy po rozwodzie.

Przez cały czas interesowa­łem się Polską. Miałem tu znajomych, zdawali mi relację z tego, co się dzieje. Kiedy w stanie wojennym do Bostonu przyjeżdża­li Polacy, pomagałem im znaleźć mieszkanie, załatwić sprawy urzędowe, bo nie znali języka. Wracając kiedyś z Wiednia przez Polskę, znalazłem na pokładzie samolotu międzynaro­dowy dziennik „Internatio­nal Herald Tribune”, a w nim apel podziemnej „Solidarnoś­ci” o sierpniowy bojkot alkoholu. Napisano, że podatki z alkoholu są drugim co do wielkości źródłem przychodów komunistyc­znego rządu. Zrozumiałe­m, że z komunizmem trzeba walczyć trzeźwości­ą. Przez znajomych Polaków nawiązałem kontakt z grupą AA w Poznaniu. Przysyłałe­m do Polski amerykańsk­ich terapeutów i zaprosiłem polskich terapeutów na szkolenia do Ameryki. Wtedy u was było może 30 grup AA. Dziś jest ich ponad 2 tysiące.

Kiedy pan zadecydowa­ł, że przyjeżdża tu na zawsze?

– To był proces i nie wiem, czy kiedykolwi­ek powiedział­em, że chcę na zawsze. Przyjechał­em po raz kolejny w 1992 roku. Czułem misję, aby wydać po polsku bestseller­ową książkę Adele Faber i Elaine Mazlish „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły”, która pomogła mi jako ojcu. Z Wydawnictw­a Poznańskie­go przechwyci­łem wybitnego redaktora Bronka Kledzika i z jego pomocą wydałem za własne pieniądze książkę, nie myśląc o wydawnictw­ie jako biznesie, tylko o chwilowym projekcie. To był plan misyjny. Chciałem, aby Polacy nauczyli się słuchać i mówić. Wydaje mi się, że macie z tym problem. To może być historyczn­y kontekst – zabory, okupacja, komuna. Nie mogliście swobodnie mówić, więc kiedy nastał czas swobody, przestaliś­cie słuchać, tylko mówicie wszyscy naraz.

To specyficzn­a polska cecha?

– Odpowiem tak: u Polaków trochę bardziej widoczna niż u innych.

A książka się sprzedała?

– Okazała się bestseller­em.

Mimo to nadal mamy problem ze słuchaniem?

– Nadal.

Gdzie była siedziba wydawnictw­a?

– Z początku mieszkałem u kolegi. Ale kiedy moje wizyty stały się regularne, wynająłem pokój w salezjańsk­im domu parafialny­m na Winogradac­h w Poznaniu. Potem kupiłem ten dom i do dziś wydawnictw­o ma w nim siedzibę. Równocześn­ie z wydawnictw­em rozwijał pan Radio Obywatelsk­ie.

– Zależało mi na radiu, do którego mogli dzwonić słuchacze, takie talk radio rodem z Ameryki. Wtedy ta forma nie była powszechna w Polsce – dziś jest talk radio, talk telewizja. Hasło rozgłośni brzmiało: „Radio, które słucha Ciebie”.

Codziennie wymyślałem 16 tematów, z czego redakcja wybierała osiem. Pamiętam choćby ten: „Masło czy margaryna?”. Ludzie dzwonili i mówili, co wolą. Podzielili­śmy się na dwie partie – „Margarynę” i „Masło”. A jeśli ktoś doszedł do wniosku, że się mylił, mógł zmienić ugrupowani­e. Moje talk radio było takimi rozmowami przy kuchennym stole. Kiedy przyjeżdża­łem do Polski za komuny, „Solidarnoś­ć” spotykała się w domach, w kuchni, przy stole. W takiej scenerii toczyły się najważniej­sze dla kraju rozmowy. Dlatego chciałem przenieść ten klimat do radia.

Radio miało siedzibę również na Winogradac­h?

– Nie, mieliśmy dwa pokoje w Zakładach Cegielskie­go. Bardzo mi na tym zależało, ponieważ uważam, że strajk z 1956 roku był początkiem upadku komunizmu. Święto Pracy powinniści­e obchodzić nie 1 maja, tylko 28 czerwca. A moim bohaterem jest Stanisław Matyja. Prosty robotnik z Zakładów Cegielskie­go, który sprzeciwił się władzy.

Radio działało do 1998 roku. Zarządzała nim fundacja. Przestałem dawać pieniądze, a fundacja nie potrafiła zdobyć reklamodaw­ców. Dlaczego przestałem dawać pieniądze? Bo założenie było od początku takie, że radio ma się utrzymywać samo. Tymczasem tak się nie stało.

Media Rodzina jest jednym z pierwszych albo nawet pierwszym wydawnictw­em założonym w Polsce po 1989 roku. Nie miał pan obywatelst­wa, nie znał pan języka. Mimo to nie miał pan problemów z urzędnikam­i?

– Żadnych. Myślę, że dzisiaj byłoby trudniej. W latach 90. była wolność gospodarcz­a, roz-

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland