Ślepe tory, czyli jak nie zostałem kalwinem
Historie alternatywne ekscytują mnie niebywale, a zarazem zupełnie ich nie poważam, traktując rozważania „co by było, gdyby” jako rozluźniającą rozrywkę, może nawet zwykłą zgrywę. Szczególnie rajcują mnie niedorzeczne fantazje w rodzaju „trzeba było najpierw iść z Hitlerem na Sowietów, a potem pobić Hitlera”, ale w zasadzie wszystkie rojenia o Wielkiej Polsce przyjmuję z życzliwą pobłażliwością. Alternatywne dzieje Polski są domeną beletrystyki, nawet książki pozornie niebędące powieściami fantastycznymi, ale popularnonaukowymi esejami (niezłomny marzyciel Piotr Zychowicz), pozostają wyłącznie powieściami fantastycznymi, których rola poza odjechane czytadło nie wychodzi.
Z książką „Zwrotnice dziejów. Alternatywne historie Polski”, masywną rozmową dziennikarza Wojciecha Harpuli z profesorem Andrzejem Chwalbą, rzecz się ma całkiem inaczej – wywiad opiera się nie na rojeniach, ale twardych faktach, i ta pozorna jego nieatrakcyjność (twarde fakty w porównaniu z urojeniami są zazwyczaj nieciekawe) zarazem stanowi jego najmocniejszą stronę. Oczywiście cała historia Polski poniekąd jest alternatywna, stanowi bowiem ciąg zdarzeń, których nadrzędna zasada brzmi: jeśli mogło być dobrze, z Bożą pomocą zrobiliśmy wszystko, żeby było źle. Rozmowa zaczyna się mocnym wejściem, mianowicie tezą, że gdyby nie rozparcelowanie Polski po śmierci Bolesława Krzywoustego i dwustuletnie rozbicie dzielnicowe, nie byłoby w XVIII wieku rozbiorów, a może i wręcz dwóch wojen światowych. Teza owa brzmi bardziej niż fantastycznie, ale zarazem więcej niż przekonująco.
Wniosek, że naszym krajem zawsze rządzili imbecyle, jest nieco przesadny i felietonowo przeszarżowany, aczkolwiek bywały okresy samobójczego zupełnie ogłupienia i zjawiskowej ślepoty. Dzieje polskiej ślepoty być powinny osobnym przedmiotem w szkołach, może nie podstawowych, ale średnich na pewno, proponowałbym też fakultet z historii polskiej dyplomacji, jest to dziedzina nadzwyczaj pouczająca. To, że w przypadku Polaków każda nauka idzie w las, jest sprawą w zasadzie drugorzędną, o tym jak polskich władców wywodzili w pole mądrzejsi od nich Rosjanie i Niemcy, czytać można nawet wyłącznie dla hecy, bo wszak następuje moment, gdy najzwyczajniej nie warto się tym już przejmować.
Jeżeli były szanse – bezwzględnie je zaprzepaszczano. Kiedy można było zmiażdżyć zakon krzyżacki – nie zmiażdżono go. Gdy można było odzyskać Prusy Książęce – nie odzyskano. Gdy otwierały się możliwości przejęcia kontroli nad Bałtykiem – nie przejmowano. Jeżeli były wszelkie przesłanki ku temu, by rozwinąć handel, rzemiosło i przemysł – nie rozwijano. Jeżeli zjawiała się rzadka okazja zreformowania państwa, wzmocnienia armii i wzbogacenia skarbca – z prawdziwym męstwem nie reformowano, nie wzmacniano i nie wzbogacano. Jeśli akurat pojawiła się szansa na sojusz umacniający pozycję Polski – natychmiast znajdowano sojusznika, który nade wszystko pragnął osłabienia Polski. Jeśli nadarzała się okazja, by skłócić się ze wszystkimi sąsiadami i prowadzić z nimi równolegle wyniszczające wojny – skwapliwie z tego daru losu korzystano. Jeżeli zaś można było podać koło ratunkowe pokonanemu wrogowi – szlachetnie owo koło rzucano, wyciągając z odmętów przyszłego swego oprawcę. Uprzedzam, że wywód Chwalby to jest opowieść, w której nawet słynny hołd pruski z 1525 roku jawi się jako tragiczny w skutkach i potworny w swej głupocie grzech polityczny. Jeśli kto pocieszał się, że z oceanu polskich klęsk wyrastają niebosiężne wyspy chwały, musi się pogodzić z tym, że jest ofiarą fatamorgany. To, że skutkiem owych seryjnie strzelanych goli samobójczych był całkowity upadek państwa, to już mniejsza, wszak nigdy nas nie interesowały upadki Polski, lecz wyłącznie krwawe i nieudane próby jej zmartwychwstania. Albowiem przyczyny są nad wyraz nużące, a tylko rzeźnicze skutki ciekawe.
Daję tutaj siłą rzeczy pobieżne i zwulgaryzowane omówienie „Zwrotnic dziejów”. Analizy profesora Chwalby (jego książką o pierwszej wojnie światowej „Samobójstwo Europy” zaczytywałem się obłąkańczo) są nad wyraz trzeźwe i przekonujące, nie ma tu grama fantastyki, a jedynie morderczy ciąg przyczynowo-skutkowy. Uświadomienie sobie, że wszystko, co Chwalba mówi, ma mocne fundamenty, skutkować może dwiema skrajnymi reakcjami: albo rozpaczą nad bezbrzeżną tępotą naszych przodków (a z pewnym prawdopodobieństwem też i naszych potomków), tępotą dziedziczną i nieuleczalną, albo machnięciem ręką na Polskę w ogóle. Jak ktoś co chwilę usiłuje wyskoczyć przez okno, to po co go ściągać na siłę z parapetu?
„Historia bywa nauczycielką życia dla tych, którzy chcą się uczyć” – powiada Chwalba, dodając że polscy monarchowie i przywódcy zazwyczaj za nauką nie przepadali. Wiadomo – łatwiej jest pokładać wiarę w boską opatrzność, niźli przeprowadzić jakiś bolesny proces myślowy. Naturalnie to dziecięca naiwność była głównym napędem polskiej polityki i dyplomacji, jeśli coś jest naprawdę niezmienne w tutejszym charakterze narodowym, to jego niezłomne zdziecinnienie, a ściślej stan permanentnego dziecięctwa. Spośród wszystkich naszych przymiotów ducha i cech narodowych, jakimi szczycić się winniśmy, najwyżej postawić należy heroiczny infantylizm. Orzeł biały w szponach trzyma grzechotki.
Spośród rozlicznych wątków mistrzowsko prowadzonych przez Harpulę i Chwalbę moją uwagę specjalnie przykuł mało znany epizod, mianowicie jeden z cyklicznych sejmów piotrkowskich, ten z roku 1555. Uchwalono wówczas, że król zwoła sobór narodowy, który zreformuje Kościół, a w rezultacie powstanie Kościół narodowy, niezależny od Rzymu, oparty na ideach reformacji – król Zygmunt August zawahał się, soboru nie zwołał, owo królewskie wahanie skutkuje dzisiaj w zbyt dobrze widoczny sposób. W owym złotym wieku XVI reformacja w Polsce miała się świetnie, naród szlachecki jeśli nie masowo, to w znacznej ilości przechodził na protestantyzm, akurat bardziej na kalwinizm niż na nazbyt niemiecki luteranizm, im kto był bardziej rozumny, tym szybciej zostawał kalwinem. Większej szansy na naprawę kraju jak ruch egzekucyjny bodaj nigdy później nie było, to że się wtedy z watykańskiej władzy nie wyswobodziliśmy, zdaje mi się najstraszliwszym w historii zaniechaniem. Mogliśmy zostać porządnym protestanckim krajem, a na wieki pozostaliśmy Polską. Niektórzy oczywiście nazbyt pochopnie mogą uznać, że gdyby taki scenariusz się spełnił, dziś prezydent Duda byłby, prócz tego, że prezydentem, to i głową polskiego Kościoła narodowego. Otóż inaczej – w ogóle nie byłoby prezydenta Dudy.
Wizja Rzeczpospolitej jako kraju protestanckiego jest mi specjalnie miła, przyznaję, że bycie wyznawcą kalwinizmu całkiem mi się podoba, choć naturalnie do konwersji na to wyznanie konieczny byłby trudny chwilowo do spełnienia warunek: musiałbym być mianowicie wierzący. Ale przecież gdybym nie dorastał w państwie katolickim, w ogóle nie straciłbym wiary, co akurat przyszło mi z zadziwiającą łatwością w wiadomym liceum, którego nazwy, by nie zanudzić autotematyzmem, w tym miejscu nie przywołuję.
Najbardziej jednak ekscytujące byłoby przeczytanie za lat sto bądź dwieście alternatywnej historii Polski początku XXI wieku. Spodziewam się (mimo wrodzonego optymizmu), iż takiej lektury nie doczekam, a byłaby ona z pewnością arcyciekawa.