Była dżokerem w talii kart
Rok 2000, wioska Głęboczek na Pojezierzu Drawskim, długi majowy weekend. Siedzimy przy ognisku z przyjaciółmi, wszyscy koło trzydziestki, piwo, wspomnienia z akademika, sprośne żarty, zmierzch. Żony już kładą dzieci spać. Pojawia się ostrzyżona na jeża bardzo szczupła dziewczyna, o której wiem tyle, że to koleżanka jednego z kumpli. Dosiada się, chwilę słucha i wypala: „Odstawiliście na bok żony blondynki, a teraz pokazujecie tu sobie pawie ogony, tak?”.
Bożena wprawiała otoczenie w konsternację permanentnie. Lubiła mówić prosto w oczy. Była dżokerem w talii kart, nieprzewidywalną zmienną.
Sopot, rok 2005. Znowu zmierzch, chyba czerwiec, idziemy chodnikiem, jesteśmy już przyjaciółmi. Pracujemy razem w gdańskiej redakcji „Wyborczej”. Bożena – z wykształcenia oceanograf, z zamiłowania pożeraczka książek, sopocianka, żona Tomka, który jest inżynierem handlowcem, i mama jedynaczki Weroniki – pracuje na stanowisku grafika. Wcześniej prowadziła własną firmę. Teraz – jak to się u nas nazywa – łamie dodatek „Trójmiasto”. Powtarzalna robota popołudniami i wieczorami, a bywa, że do północy. Jestem jej szefem, cierpliwie znoszę i nieudolnie gaszę awantury, które wywołuje w zespole swoją bezkompromisowością.
Na ulicy 3 Maja Bożka oświadcza: – Mam dosyć tej gównianej roboty, masz mnie przenieść na etat dziennikarski.
Nigdy wcześniej nie pisała, nie licząc magisterki. To się nie może udać. Dziennikarz musi przecież zacząć od kroniki policyjnej albo od spisywania repertuaru kin. Ona zaczyna z miejsca od dużych wywiadów i reportaży. Najpierw piszemy razem, potem ja przenoszę się do Warszawy, Bożka zostaje w dodatku trójmiejskim. Drukuje w magazynowym wydaniu lokalnym, coraz częściej pisze dla warszawskiej centrali, wreszcie w „Dużym Formacie”.
Rok 2015, środek dnia. Pijemy kawę pod Wytwórnią Filmów na Chełmskiej, w pobliżu budynku Agory. Bożena jest już autorką pełną gębą. Wydała pierwszą książkę: „Batory”. Rozmawiamy o Trójmieście – a dokładnie o śmierci dziewczynki imieniem Anaid, która rzuciła się pod pociąg, bo tylko tak mogła się uwolnić od gangu alfonsów. O sprawie piszą gdańskie media – i tylko one. Bożena mówi: „To jest temat na książkę, zrobimy ją razem”. Wydanie „Zatoki świń” skutkuje aresztowaniem głównego stręczyciela, Bożenie przynosi nagrodę MediaTory.
W tym czasie już choruje na raka. Bierze chemię, chudnie i znów ma włosy na jeża. Przed galą rozdania nagród jej stan się poprawia, żartujemy ze sceny, że skoro udało się pokonać nowotwór, to pokonamy też – czytaj: spowodujemy skazanie – trójmiejskich alfonsów.
Proces ludzi z „Zatoki świń” zaczyna się na przełomie 2018 i 2019 roku. Wcześniej Bożka drukuje swój najsłynniejszy – i ostatni – reportaż „Sekret Świętej Brygidy”. Ujawnienie seksualnych przestępstw prałata Henryka Jankowskiego jest ogólnopolskim wstrząsem. Znów planujemy wspólną książkę – biografię kapłana, który jednym dzieciom finansował drogie operacje i wakacje, a inne gwałcił.
W grudniu zeszłego roku spotykamy się – Bożena, jej mąż Tomek i ja. W ich domu pod Gdańskiem układamy plan książkowych robót. Coś jednak nie gra. Bożka nie ma zapału. Mówi, że wysiadają jej nerki. Chce, byśmy spędzili razem sylwestra.
Nad plażą w Sopocie wybuchają pióropusze sztucznych ogni. Stoimy we trójkę – moja żona Małgosia, Bożenka i ja. Wieje zimny wiatr. W drodze do samochodu prowadzimy Bożkę pod pachy. Z przerwami dla jej odpoczynku na kolejnych ławkach docieramy do auta zaparkowanego prawie dokładnie w tym miejscu, w którym powiedziała mi, że chce zostać reporterką.