Z Grzegorzem Dąbrowskim rozmawia Michał Nogaś
Skąd się wzięły te zdjęcia?
– 14 lat temu zadzwonił do mnie przyjaciel. Grał w kapeli Zero-85, miał próbę w garażu przy ul. Bema i akurat wyszedł na papierosa. Zauważył, że na sąsiedniej posesji chłopcy bawią się rolkami fotograficznymi. Na trawie przy opuszczonej szopie leżał cały ich stos. Zacząłem zabezpieczać klisze, które, jak się potem okazało, przez lata ukryte były w tej szopie, w starym kredensie. Zaczęliśmy publikować fotografie w lokalnym wydaniu „Wyborczej”, przygotowałem wystawy. Wiadomo było, że fotografie powstały w Białymstoku w latach 1935-38. Ale dopiero po 14 latach udało mi się dowiedzieć więcej o losach autora zdjęć.
Kim był?
– Po ukazaniu się rok temu drugiego albumu „Augustis 2.0” (pierwszy wydaliśmy w 2010 r.) odezwał się do mnie syn Bolesława Augustisa. Urodził się już w Nowej Zelandii, mieszka tam również wdowa po fotografie. List zaczynał się od słów: „Bolesław Augustis to mój ojciec, którego ja znałem jako Bolesława Augustowicza”. Okazało się, że rodzina, która po powstaniu styczniowym trafiła do Nowosybirska, zmieniła nazwisko na Augustis, gdy w latach 30. usiłowała przedostać się do Polski. To był przełom. Okazało się, że od 2004 r. szukałem w archiwach dokumentów człowieka o innym nazwisku. Teraz na stronie Zapisyterroru.pl, która udostępnia dokumenty Instytutu Hoovera, znalazłem raport spisany w 1942 r. ręką Augustisa, złożony w chwili wstąpienia do armii Andersa. Jest w nim między innymi relacja z aresztowania go przez NKWD 29 lutego 1942 r., osadzenia w więzieniu w Białymstoku, a następnie w Witebsku. Potem Augustis trafił do łagru w Republice Komi, by szczęśliwie dostać się do armii Andersa, a wraz z nią – na Zachód. Odkrywanie historii jego życia jest równie fascynujące jak próba odczytania świata uwiecznionego na fotografiach.
Udało się zidentyfikować choć część bohaterów zdjęć?
– Jak dotąd bardzo niewielki procent. Jedna z najbardziej kultowych fotografii Augustisa przedstawia kelnera w bramie pod szyldem z napisem „Sielanka”. Gdy opublikowaliśmy to zdjęcie, do redakcji zadzwoniła czytelniczka i powiedziała: „To jest pan Dionizy!”. Okazało się, że jest córką właściciela tej przedwojennej restauracji. A w ubiegłym roku fotograf Bartek Warzecha rozpoznał swoją ciotkę. To samo zdjęcie miał w albumie rodzinnym. Czasem zdarzy się, że komuś jakaś twarz wydaje się znajoma.
Zakład Augustisa był w dobrym punkcie, przy Kilińskiego, niedaleko kościoła farnego – fotografował przechodniów, głównie w niedzielę. Rejestrował też pierwszomajowe pochody czy procesje w Boże Ciało. Ale przeważają ulicówki, co – jak zauważył Filip Springer – świadomie lub nie, pozwoliło fotografowi stworzyć wiarygodny obraz socjologiczny białostoczan końca lat 30.
Do II wojny światowej ze względu na silny przemysł włókienniczy Białystok nazywany był Manchesterem Północy. Ze 100 tys. przedwojennych mieszkańców 40 proc. stanowili Żydzi. Zdjęcia Augustisa opowiadają więc o świecie, który odszedł bezpowrotnie. Białystok to miasto z przerwaną historią. Grubo ponad połowa budynków uległa w czasie wojny zniszczeniu. A liczba mieszkańców zmniejszyła się o dwie trzecie.
A ty odnalazłeś rodzinne ślady dzięki tym zdjęciom?
– Praca nad tymi negatywami sprawiła przede wszystkim, że Augustis stał się dla mnie kimś na kształt członka rodziny... Ale tak, przeglądając kolejne z kilkunastu tysięcy zdjęć, mam w tyle głowy myśl, że a nuż na którymś z nich znajdę dziadków, którzy przed wojną mieszkali przy ulicy Wasilkowskiej.
GRZEGORZ DĄBROWSKI fotograf, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej Białystok”.
Więcej zdjęć oglądaj na wyborcza.pl/duzyformat