Z Wandą Wiłkomirską rozmawia Justyna Dąbrowska
Podoba się pani to, co widać dookoła?
– Ja jestem nietypowa, bo ciągle zmieniałam miejsce. Urodziłam się w Warszawie, nie miałam roku, kiedy pojechaliśmy do Łodzi, bo tam ojciec dostał lepszą pracę. I tam rodzice mieszkali przez całą okupację. A ja wojnę spędziłam oddzielnie od nich. Mnie i starszego o trzy lata brata Józefa rodzice wysłali do Warszawy, bo w Warszawie mieszkały dzieci z wcześniejszego małżeństwa ojca. On był wdowcem i miał troje dzieci z tamtego związku. Kazimierz, mój najstarszy brat przyrodni, był wiolonczelistą, dyrygentem, kompozytorem. Był 30 lat starszy ode mnie, więc zastępował mnie i Józefowi ojca.
Wie pani, że myśmy nie mieli pojęcia, że mama jest Żydówką? Józef z tą swoją wiolonczelą chodził po okupowanej Warszawie, nie zdając sobie kompletnie sprawy z zagrożenia. Miał bardzo semicki wygląd, ale nawet jak go zatrzymali, to stał i patrzył na nich niewinnie. Pokazywał legitymację z konserwatorium muzycznego i zostawiali go w spokoju.
Więc wracając do pytania, ja zmieniam te miejsca ciągle i niewiele rzeczy mnie dziwi.
Co panią dziwi?
– Że ja tyle razy zmieniałam to moje życie. Zaczynałam od nowa. Wie pani, ja byłam bardzo związana z Warszawą i mimo że przecież miałam pełno tych koncertów za granicą, to zawsze wracałam do ojczyzny. A potem już nie mogłam. Nie mogłam się identyfikować z tym krajem, w którym moi znajomi zamykali do więzienia innych moich znajomych. Po rozbiciu mojego małżeństwa i po wyjeździe moich synów na Zachód udało mi się wyjechać na duże tournée po Niemczech, Kanadzie i Australii. To było