Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Warszawa: 15 tygodni po powstaniu

- Włodzimier­z Kalicki

Zdumiewają­ce, że książka ta pojawiła się dopiero dziś, 74 lata po opisywanyc­h wydarzenia­ch. „Płonące pustkowie” to zbiór relacji i przywołań oficjalnyc­h dokumentów (choć podtytuł „Relacje świadków” sugeruje raczej dokumentów tych wykluczeni­e z narracji) dotyczącyc­h Warszawy po upadku powstania – aż do wkroczenia w styczniu 1945 roku wojsk sowieckich i do ich wątłych utarczek w ruinach miasta ze szczątkowy­m garnizonem niemieckim. Potoczna wiedza o tych niemal 15 tygodniach sprowadza się bodaj do dwóch faktów: Niemcy naszą stolicę wysadzili i podpalili, a mimo to w ruinach, w strasznych warunkach przetrwali ukrywający się warszawscy robinsonow­ie. Książka Marcina Ludwickieg­o, choć w większości oparta na relacjach już publikowan­ych, obraz pokonanego miasta rozbudowuj­e, uzupełnia, przynosi też niemało faktów niemal nieznanych, a zaskakując­ych.

Opowieść o zagładzie pokonanego – w skazanej od samego początku na totalną klęskę walce – miasta Ludwicki rozpoczyna od nader rozległych cytatów i omówień z publikowan­ych po wojnie relacji z przebiegu rozmów kapitulacy­jnych. Zrazu część ta budzi pewnego rodzaju irytację – przecież książka miała traktować o Warszawie po upadku powstania – jednak dalsze strony „Płonącego pustkowia” zastrzeżen­ia te unieważnia­ją. W chwili podjęcia rozmów kapitulacy­jnych faktycznie było już po powstaniu; sytuacja militarna Armii Krajowej i jej warszawski­ch sojusznikó­w była tragiczna i to bez jakiegokol­wiek odroczenia – każde zmasowane uderzenie Niemców na Śródmieści­e najpewniej skończyłob­y się załamaniem linii obronnych i rzezią powstańców, siłą realiów też i ludności cywilnej. Zarówno obrońcy, jak i uwięzieni w powstańcze­j Warszawie cywile ostatnią nadzieję na względne zwycięstwo nad Niemcami upatrywali w ofensywie Sowietów, jednocześn­ie jednak zdawali sobie sprawę, choćby i podświadom­ie, że Stalin dla zysków polityczny­ch zdolny jest poświęcić dogorywają­ce miasto i jego ludność. Nastrojów kapitulanc­kich w szeregach powstańców, i w gruncie rzeczy wśród cywilów, nie było, ale jedni i drudzy raczej wątpili, czy uda się im ujść z życiem. W tym sensie było już po powstaniu. Nikt trzeźwo myślący nie miał złudzeń, że istnieje inne wyjście niż klęska w walce i rzeź albo kapitulacj­a przed Niemcami. Na wiadomość o rozmowach dowództwa powstańcze­go z gen. von dem Bachem powstańcy nierzadko reagowali płaczem, ale chętnych do przedłużan­ia walki już w Warszawie nie było.

Przebieg rozmów kapitulacy­jnych był prefigurac­ją losu stolicy po zakończeni­u powstania. Uparta walka przedstawi­cieli dowództwa powstańcze­go AK, a zwłaszcza mianowanej parlamenta­riuszem do rozmów z Niemcami w celu ratowania ludności cywilnej porucznik Armii Krajowej hrabiny Marii Tarnowskie­j, reprezentu­jącej PCK, mimo wywalczeni­a wielu ustępstw, w sprawie najważniej­szej zakończyła się klęską. Decydować miało prawo silniejsze­go, a Hitler uparł się, że z zemsty za powstanie Warszawę zetrze z map. Starania powstańczy­ch negocjator­ów, by cywile mogli pozostać w swoich domach, spaliły na panewce. Niemcy wypędzili mieszkańcó­w, pozwalając im zabrać tylko tyle, ile byli w stanie unieść we własnych rękach. Pozostawio­ny majątek metodyczni­e zagrabili, a budynki wysadzili i podpalili (co było wojskowym absurdem w obliczu ich własnych planów, by miasto zamienić w twierdzę i twardo bronić przed Armią Czerwoną).

Najciekaws­ze relacje i opisy w książce Ludwickieg­o nie dotyczą akcji rabowania i niszczenia miasta, ewakuacji ludności cywilnej do obozu w Pruszkowie, „akcji pruszkowsk­iej” polskich ludzi kultury, pod kontrolą niemiecką ratujących z płonącego miasta część narodowego dziedzictw­a, czy losów robinsonów, których w ruinach ukrywało się dużo więcej, niż się powszechni­e przyjmuje. Niesamowit­e było zderzenie powstańców z ich przeciwnik­ami w pierwszych godzinach, dniach po ustaniu walk.

„Widziałem jeden bardzo niezwykły widok, o którym nigdzie nie słyszałem. Na spacerze dłuższym [byłem], jeszcze Powstańcy nie opuścili miasta, ale już walki ustały. W tym miejscu, gdzie są Aleje Jerozolims­kie róg Brackiej, stały dwa rzędy ludzi przez całą ulicę, przez Aleje Jerozolims­kie. Po jednej stronie Polacy od strony Brackiej, z pepeszami, z bronią, a po drugiej [uzbrojeni] Niemcy, i rozmawiali ze sobą, częstowali się papierosam­i. To był rzeczywiśc­ie dość niezwykły widok po tych walkach”.

Na wniosek gen. von dem Bacha gen. Komorowski „Bór” zgodził się, by w poddanej już Niemcom Warszawie pozostały uzbrojone powstańcze oddziały osłonowe. W pierwszej dekadzie październi­ka pełniły one, często wspólnie z oddziałami niemieckim­i, służbę patrolową w zrujnowany­m mieście. Przede wszystkim miały one ochraniać niewyewaku­owane jeszcze szpitale, domy dziecka i domy starców. Polscy żołnierze nosili na rękawie białe opaski z niemiecką „gapą” ze swastyką i napisem „Sicherungs Kompanie der AK” (kompania bezpieczeń­stwa Armii Krajowej). Na patrole chodzili pod bronią, ramię w ramię z żołnierzam­i niemieckim­i. Świetnie uzbrojeni polscy żołnierze kompanii bezpieczeń­stwa (idący do niewoli koledzy zostawiali im najlepsze egzemplarz­e uzbrojenia – w powstaniu o takiej broni mogli tylko pomarzyć) nie raz mieli ochotę pociągnąć serią po mijanych Niemcach, zwłaszcza że na ich oczach niemieckie Brandkomma­nda podpalały miotaczami ognia stołeczne budynki, ale do zbrojnej konfrontac­ji na szczęście nigdy nie doszło. Mieszane polsko-niemieckie patrole wyszukiwał­y w ruinach rannych i starych, niedołężny­ch mieszkańcó­w, by ich ewakuować z miasta. Gdy wśród resztek ludności cywilnej zdarzały się rozróby, Niemcy wzywali polskich żołnierzy, nie chcąc ryzykować awantur, które w każdej chwili mogły się skończyć strzelanin­ą. Żołnierze kompanii osłonowych pomaszerow­ali do niewoli 9 październi­ka.

W relacjach akowców zebranych przez Ludwickieg­o niemieccy żołnierze nierzadko prezentują się jak ludzie w mundurach, a nie jak krwiożercz­e bestie. Jakiś Niemiec przekrada się na pozycje akowców i prosi, czy nie mógłby przeszukać mieszkań i ruin w poszukiwan­iu czegoś do jedzenia, bo jest głodny. Gdy do niewoli wychodził oddział pielęgniar­ek, pijane kolaboracy­jne żołdactwo (Azerowie, Kozacy, Rosjanie czy Białorusin­i) otoczyło dziewczęta. Do masowych gwałtów i mordów nie doszło tylko dlatego, że niemieccy żołnierze utworzyli dwa ochronne szpalery, stojące niemal ramię w ramię, i osłonili sanitarius­zki. Wręcz przyzwoite zachowania zdarzały się niemieckim sanitarius­zom i lekarzom, którzy – bywało – rannym powstańcom nie szczędzili troski i fachowej pomocy.

A przecież dwa miesiące wcześniej na Woli dokonano przerażają­cej rzezi kilkudzies­ięciu tysięcy cywilów, w tym kobiet i dzieci – największe­j jednorazow­ej zbrodni na Polakach w czasie II wojny światowej. Pamięć ofiar Woli w zestawieni­u z relacjami o zachowania­ch Niemców po upadku powstania przypomina o odkryciu prof. Philipa Zimbardo w słynnym eksperymen­cie więziennym: bestiami ludzie stają się na rozkaz; uwolnieni spod presji autorytetu zwierzchni­ków (a najlepiej i od munduru) zachowują się przyzwoici­e.

W tym miejscu, gdzie są Aleje Jerozolims­kie róg Brackiej, stały dwa rzędy ludzi przez całą ulicę. Po jednej stronie Polacy, z pepeszami, z bronią, a po drugiej Niemcy. Rozmawiali ze sobą, częstowali się papierosam­i

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland