Barwy szczęścia prezesa
W2004 roku próbowałam napisać reportaż o polskich parach jednopłciowych z dziećmi. Udało mi się nakłonić do spotkania tylko jedną: dwie lesbijki wspólnie wychowujące córkę jednej z nich. Dziewczyny panicznie bały się zdemaskowania. Przed całym światem, czyli przed rodziną, sąsiadami, nauczycielkami dziewczynki, a także przed nią samą, udawały koleżanki mieszkające razem z powodu trudności lokalowych. To dla jej dobra – tłumaczyły – gdyby ktoś się dowiedział, że żyje w nienormalnej rodzinie, spotkałby ją ostracyzm.
W tym samym roku znalazłam się w Paryżu, gdzie poznałam 14-letnią Wendy – adoptowaną córkę lesbijki. Do niej i do jej partnerki dziewczynka trafiła z sierocińca jako trzylatka. Kiedy zapytałam ją o biologicznych rodziców, wzruszyła ramionami: „Nic o nich nie wiem. W tym domu dostałam tak wiele miłości, że szczerze mówiąc, nigdy mnie to nie interesowało”. Wendy nie musiała przed nikim ukrywać, w jakiej rodzinie żyje. Nigdy nie spotkała jej z tego powodu najmniejsza przykrość. Kiedy wystąpiła w telewizji w programie o dzieciach z rodzin LGBT, na drugi dzień w szkole wszyscy jej gratulowali. „Może mam szczęście, że żyję wśród ludzi inteligentnych i taktownych” – stwierdziła.
We Francji od ponad 30 lat działa Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek Rodziców i Przyszłych Rodziców. Zrzesza kilkadziesiąt tysięcy rodzin. U kilku z nich byłam na obiedzie. Usłyszałam, że ich dzieci chodzą do „normalnych” szkół,
siedzą w ławce z „normalnymi” dziećmi, a te zapraszają je do swoich „normalnych” domów. Ba! Umawiają się z nimi nawet na randki, a ich „normalni” rodzice nie mają nic przeciwko temu. Zgroza, prawda? Tu warto przypomnieć, że w tej samej Francji do 1965 roku kobiety nie mogły założyć konta w banku bez pisemnej zgody męża oraz że w Polsce kontakty homoseksualne są prawnie dozwolone już od 1932 roku, podczas gdy w takiej Anglii czy Niemczech można było za nie trafić za kratki jeszcze w latach 60. O co więc chodzi z tą normalnością?
„Wara od naszych dzieci!” – krzyknął niedawno prezes Jarosław Kaczyński na myśl o tym, że para gejów lub lesbijek mogłaby adoptować dzieci. Wszyscy zastanawiamy się teraz, o jakie „nasze” dzieci mogło mu chodzić. Czyżby miał potomka, którego ktoś próbuje mu odebrać? Adoptować można przecież tylko dziecko z punktu widzenia prawa niczyje. Ludzi odpowiedzialnych, zdolnych stworzyć takiemu dziecku bezpieczny dom, dać miłość, przygotować do dorosłości, nie jest znowu tak wielu. Są na wagę złota. I wykluczanie kogoś z kręgu kandydatów wyłącznie ze względu na orientację wydaje mi się wielkim błędem. Ten krąg powinien być jak najszerszy, tak żeby to nie dorośli mogli przebierać w dzieciach, ale na odwrót – żeby to dzieci miały szansę trafić na rodzica najwyższej jakości. Są domy dziecka lepsze i gorsze, ale nawet w luksusowym podopieczny nie ma szans stać się dla kogoś kimś wyjątkowym. A bez tego rośnie się trochę jak bez światła. Odsetek ludzi, którzy po wyjściu z takiej placówki nie potrafią ułożyć sobie życia, jest przygnębiający. Sama jestem matką biologiczną i żadnego dziecka nie adoptowałam, ale mimo to, a może właśnie dlatego, mam ogromny szacunek dla ludzi, którzy to zrobili. Trudno mi sobie wyobrazić coś równie humanitarnego, coś, co skuteczniej naprawia świat.
Ja zresztą nie dowierzam prezesowi Kaczyńskiemu, że martwi się o jakiekolwiek dzieci. Wygląda mi to raczej na krzyk rozpaczy nad upadkiem tradycyjnego podziału ról w społeczeństwie na dominującą męską i podporządkowaną żeńską. Na lęk przed tym, że jeśli pozwolimy na powstanie pełnych rodzin jednopłciowych i one, nie daj Boże, okażą się nie gorsze od innych, trudniej będzie wmawiać kobietom, że nadają się tylko do opieki nad dziećmi, a mężczyznom – że się do tego nie nadają.
To, że normy społeczne są śmiertelne, przekonujemy się na każdym kroku. Na przykład w „Barwach szczęścia”, hitowym serialu familijnym telewizji Jacka Kurskiego, oglądamy coś, co jeszcze w 2004 roku byłoby w podobnym formacie nie do pomyślenia – sympatyczna para gejów wychowuje syna jednego z nich. Niedawno pojawił się nowy wątek: drugi z partnerów, ten bezdzietny, poczuł instynkt rodzicielski i wspaniale opiekował się synkiem przyjaciółki, która po wypadku zapadła w śpiączkę. W powietrzu wisiała adopcja. Ktoś z rodziny chorej strasznie się na to oburzał, ale po dwóch odcinkach uderzył się w piersi, ze wstydem przyznając, że uległ krzywdzącym stereotypom, bo najważniejsze jest szczęście dziecka. A szczęście może mieć przecież różne barwy. I takiej refleksji życzę na wiosnę panu Kaczyńskiemu.