Smak Sodomy, czyli po co Bóg, skoro jest penis?
Nie powiem, żebym do lektury książki „Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie” Frédérica Martela podchodził z uczuciem trwogi lub zgorszenia. Nie gorszy mnie wcale, że Watykan jest homoseksualną twierdzą, prowadzącą zarazem wojnę z homoseksualistami, że hierarchowie nie żyją w zalecanej wstrzemięźliwości cielesnej, ale dokazują tak, jak niewielu świeckich i heteroseksualnych odważa się dokazywać. Nie trwoży mnie to ani nie gorszy, albowiem mnie już nic, co związane z Kościołem, nie trwoży i nie gorszy, ja się po Kościele niczego nie spodziewam, od Kościoła niczego nie oczekuję, Kościołem się nie zamartwiam, najplugawsze wybryki ludzi Kościoła obserwuję bez zdziwienia niestety.
Jeśli coś mnie trwożyło, to masywność i szczegółowość „Sodomy”, drżałem przed tym nadmiarem, albowiem jeśli o czymś z grubsza się wie i co nie zdaje się zaskakujące, trwoga przed lekturą księgi grubej jak Katechizm Kościoła katolickiego i mającej tylu bohaterów co Biblia robi się zrozumiała. Pisać felieton o „Sodomie”, to jak streszczać Stary Testament na Twitterze.
W moim katolickim liceum, z którego wyniosłem obsesję na punkcie Kościoła (brak trwogi i drżenia nie oznacza braku obsesji), panowało powszechne przekonanie, że do posiłków w stołówce, zup i kompotu dolewają nam bromu, aby okiełznać rodzące się chucie okresu dojrzewania. Jeśli było to przeświadczenie błędne, to i tak do żadnych wybryków męsko-męskich nie dochodziło, za to po maturze moi koledzy zaczęli się gwałtownie rozmnażać, i to z kobietami. Coś zatem mogło być z tym bromem, choć i ci, którzy restrykcyjnie unikali zup i kompotów, także, jeśli dobrze pomnę, prowadzili życie bogobojne i wolne od ekstremalnych pożądań. Może czasami jakiś nieudolny petting z dziewczętami ze szkoły sióstr nazaretanek, ale było to niewinne i wzruszające. Jeśli nie mylę się w obliczeniach, to tylko jeden kolega z klasy skończył jako ksiądz, obecnie proboszcz w podwarszawskiej
parafii, reszta współuczniów jest przerażająco wręcz normalna.
W wielkim skrócie „Sodoma” o tym traktuje, że w Watykanie nie podają bromu do posiłków. Watykan zamieszkuje społeczność niemal homogenicznie homoseksualna, ale przy tym skrajnie nietolerancyjna wobec własnych upodobań, konserwatywna przy tym maniacko, a im kto bardziej konserwatywny, tym większe podejrzenie, że prywatnie nad wyraz rozbrykany, co daje podstawy do rozkosznych spekulacji. Każdy biskup ultras automatycznie może być podejrzany, że prywatnie hołduje wyrafinowanym rozrywkom. Prawdziwa perwersja na tym teraz będzie polegała, żeby wysłuchiwać tyrad w obronie świętości rodziny i małżeństwa mężczyzny z kobietą z ust nawet polskich, a nie watykańskich hierarchów. Oprzeć się będzie trudno przed fantazjowaniem o życiu intymnym członków Konferencji Episkopatu Polski. Trudno będzie się uwolnić od sugestywnych obrazów, jakie w zbrukanej przez „Sodomę” wyobraźni się pojawią, natręctwo owo już zaczyna być męczące, nazwisk podawał nie będę, ale w tym momencie polskich hierarchów o niezłomnie moralnych poglądach widzę w imponujących technicznie zespoleniach z wikarymi bądź klerykami.
Na największe dziwadła awansują w tej książce ci, którzy są aseksualni, tak jak się tego przecież wymaga od księży i biskupów. Ten, kto wyzbył się ziemskich ciągot, miast stać się przykładem prawdziwego duszpasterza, staje się figurą podejrzaną. Jak biskup jest przychylny homoseksualistom bądź obsesyjnie ich nie piętnuje, najpewniej jest heteroseksualny, jak zaś biskup zajadle potępia – musi coś mieć skrytego pod sutanną. Największą fikcją świata jest celibat, to jasny wniosek z tej książki, żadne teorie spiskowe, tajne sprzysiężenia, żadni iluminaci równać się nie mogą z potęgą fikcji celibatu. Jeśli celibat wciąż trzyma się mocno, to wyłącznie dzięki działalności homoseksualistów w Kościele, heterycy już dawno by się zgodzili na małżeństwa duchownych, ale gejowska potęga to blokuje, z dość jasnych powodów. Heteroseksualizm jest w Watykanie, a może i w całym Kościele, wyjątkiem, ale czyż nie tak być powinno, że każdy seksualizm jest w Kościele wyjątkiem, a normą jest siłą ducha powstrzymanie naturalnych pragnień? Czyż celibat nie może być najwspanialszym doświadczeniem życiowym, jakie można sobie zgotować? Ja bym, zostając księdzem, z największą rozkoszą poddał się celibatowi, w zasadzie wyłącznie to, że tak trudno utrzymać celibat w Kościele, powstrzymało mnie przed pójściem do seminarium.
Smak „Sodomy” na tym polega, że napisał ją jak najbardziej gejowski autor, który napiętnować postanowił nie praktyki, za które Bóg pokarał biblijne miasto, ale bezdenną hipokryzję, w jakiej tkwią mieszkańcy Watykanu. Można oczywiście sobie wyobrazić masowe ujawnienie się mieszkańców Watykanu, zbiorowy ich okrzyk „wszyscyśmy geje!”, barwna to wizja, barwna, ale utopijna. Zastępy kapłanów nagle się ujawniają, zrzucają sutanny, pląsając radośnie, opuszczają mury Sodomy, a w Watykanie zostaje sam papież i garść gwardzistów?
Jako Polacy poczuć możemy swoistą dumę, Stanisław Dziwisz, legendarny sekretarz Jana Pawła II, to jest może najmroczniejsza postać w tej opowieści, choć i sam Wojtyła tutaj ma swoje godne miejsce. Powiedzmy uczciwie, jeśli mamy mieć jakiegoś ważnego Polaka w mrocznej historii Watykanu, to niech on już będzie najmroczniejszy z mrocznych. Niby Dziwisz najmroczniejszy z mrocznych, a zarazem niedużo tu w sumie Dziwisza, wyraźny deficyt Dziwisza znajduję w „Sodomie”, ja o Dziwiszu mógłbym czytać nieustannie, Dziwisz na osobną książkę zasługuje. Chociaż przy takich demonach Kościoła jak sławny Marcial Maciel, najbardziej plugawa postać w dziejach najnowszych, nawet Dziwisz jawić się może jako ciapowaty poczciwiec. Przy Macielu Rodrigo Borgia, znany jako papież Aleksander VI, to sympatyczny mężczyzna o twarzy Jeremy’ego Ironsa z bardzo dobrego serialu. No, ale skoro był Borgia i był Marcial Maciel, znaczy – porażony jestem banalnością tej konstatacji – że plugastwo jest istotą Kościoła, a nie jego wybrykiem najnowszym. Sprawa jest immanentna i systemowa, a nie spowodowana ostatnimi wahnięciami formy moralnej, zwanymi „kryzysem w Kościele”. Kryzys trwa od zarania.
Dziwny wniosek płynie z tej „Sodomy”, dziwny, a zarazem trywialny, zawierający się wyznaniu jednego z księży: „Bardzo wcześnie poczułem głęboki pociąg do religii. Kochałem kościoły. Wielu księży homoseksualistów, z którymi rozmawiałem, mówiło mi o tym pociągu. O tajemnym poszukiwaniu łaski. O fascynacji sakramentami, splendorem ukrytego za zasłoną tabernakulum cyborium i monstrancji. O magii konfesjonałów, tych odosobnionych zakątków, fantasmagorycznych przez wiązane z nimi obietnice. O procesjach, rekolekcjach, chorągwiach. Także o zdobnych strojach: sukniach, sutannach, albach, stułach. O pragnieniu przeniknięcia sekretów zakrystii”. Wychodzi na to, że cała obrzędowość katolicka jest nad wyraz homoseksualna, może jest coś na rzeczy, aczkolwiek wolałbym, aby tę książkę napisał nie ateista, ale człowiek rozpaczliwie wierzący i zdruzgotany emocjonalnie.
Możesz zatem spełniać swe wszelkie potrzeby, bylebyś się do tego nie przyznawał, możesz pragnąć mrocznie i dokazywać brutalnie, byleby wszystko pozostało w tajemnicy. Jeszcze lepiej będzie, jeśli publicznie potępisz takie pragnienia i praktyki, a po każdym żarliwym potępieniu będziesz mógł się realizować w ich zaspokajaniu z jeszcze większą pasją, ale życie twoje po kres dni będzie nieustannym łamaniem dekalogu, ze szczególnym uwzględnieniem szóstego i ósmego przykazania.
Ten, kto wyzbył się ziemskich ciągot, miast stać się przykładem prawdziwego duszpasterza, staje się figurą podejrzaną