Bach dobry, a Bóg zły, czyli moja walka z ateizmem
Zprawdziwą ulgą oderwałem się od wyczerpującej lektury „Państwa Bożego” świętego Augustyna, by rozluźnić się niewielką książką „Czterej Jeźdźcy Apokalipsy. Jak się zaczęła ateistyczna rewolucja”, zapisem rozmowy kwartetu anglosaskich myślicieli o wyższości bycia ateistą nad byciem wierzącym. Nie daję tej informacji dla zwykłego szpanu bądź zgrywy, pewne projekty pisarskie, jakie mnie (ku mej ostatecznej zgubie) obecnie pochłaniają, wymagają lektur natchnionych, szczególnie Augustyna i Tomasza. Są to dzieła nie tylko pobożne i pouczające, ale nade wszystko masywne, a ciężar gatunkowy „Dialogów filozoficznych” Augustyna to nie jest rozrywkowa lekkość dialogów z poczytnej powieści.
Czytanie Ojców Kościoła niewiele ma wspólnego z pochłanianiem bestsellerów królowych i królów polskiego kryminału. Ale jak się już umęczysz odpowiednio Ojcami Kościoła, to masz nieprzepartą ochotę poczytać trzeźwego na umyśle ateistę, może przekona cię ostatecznie, że temat wiary to jest rzecz już nikomu niepotrzebna, sprawa jest zamknięta, a przyszłość będzie jedynie zbawienną laickością. Niestety – znikąd pomocy, znikąd nadziei, wielcy ateistyczni myśliciele okazują się nieraz niemniej powierzchowni i dogmatyczni niż pierwszy lepszy hiszpański inkwizytor.
Tych „Czterech Jeźdźców Apokalipsy” to przesławny Richard Dawkins (ten od „Boga urojonego”), Daniel Dennett (filozof), Sam Harris (neurobiolog) i Christopher Hitchens (potężny eseista, autor dzieła „Bóg nie jest wielki. Jak religia wszystko zatruwa”). Jak nagrywano tę rozmowę, to Hitchens jeszcze żył, a był to rok 2007 – od tego czasu na świecie wszystko się zmieniło, teraz z całkiem innym światem mamy do czynienia, dziś to świat w apogeum swej agonii, świat po kryzysie umysłu, racjonalności, świat na powrót pozornie religijny, ale tak naprawdę zabobonny, ciemniacki, odrzucający naukę, kierujący się w stronę plemiennych wierzeń, czarów
i uprzedzeń, świat przepełniony dumą ze swego skretynienia.
Naturalnie to nie jest rozmowa o tym, że Bóg nie istnieje, w rozmowie czterech ateistów Bóg odgrywa poślednią rolę. Wszak skoro Bóg nie istnieje, to po co o nim pisać i rozmawiać? Z jakiej przyczyny mam się obnosić ze swoją niewiarą, czyż nieistnienie Boga nie powinno mi być obojętne? Ja osobiście istnienia Boga nie uznaję, ale zarazem żyć bez niego nie mogę. Jednocześnie tłumaczyć się z tego paradoksu nie zamierzam, swojej niewiary usprawiedliwiać nie planuję, mało jest figur bardziej żałosnych niż ateista tłumaczący się ze swojego ateizmu. Może porzucony kochanek, może sfrustrowany pisarz, może niespełniony artysta, ci okupują szczyty żałości, ale ateista usiłujący umotywować swą niewiarę w Boga też się tam wspina zaciekle. Z ateizmu nie trzeba się tłumaczyć, ateizm jest wszechobecny, większość tutejszych katolików to przecież regularni ateiści, a reszta to z kolei praktykujący poganie. Odbywają się nawet oficjalne i nad wyraz zasadnicze zloty ateistów zwane Konferencją Episkopatu Polski.
Naturalnie, że nie Bóg – a ściślej jego nieistnienie – jest głównym tematem tej książki, ale religie, to z nimi walczą Jeźdźcy, w religiach i w ich wyznawcach widząc najgorsze zagrożenie dla świata. Gdyby nie było religii, nie byłoby obłędnych gotyckich katedr i arcydzieł muzycznych Bacha – powiadają na to oczywiście religianci, to są kluczowe ich argumenty. Gdyby nie było religii, to by powstawały obłędne świątynie nauki, a Bach by komponował arcydzieła muzyki świeckiej – mówią z kolei w tej książce ateiści, w swym mylnym mniemaniu dając odpór religii.
Co zrobić jednak z tym, że gotyckie katedry naprawdę są obłędne i żadna niemal niereligijna budowla nie powala swą mocą, dostojeństwem i siłą ducha jak katedra, nawet jeśli ta budowla jest potężnym zamczyskiem? I co począć z tym, że Bach komponował też jak najbardziej świeckie arcydzieła, ale jego arcydzieła religijne są bardziej arcydzielne? Co poradzić na to, że Msza h-moll zachwyca, a Koncerty brandenburskie po prostu się podobają? Jakby Bach nie napisał tych z grubsza trzystu kantat kościelnych, toby napisał trzy tysiące świeckich? Świeckie kantaty też pisał, ale religijne wspanialsze. A może to jest tak jednak, że jakby Bach w Boga nie wierzył, toby z tego strachu przed nicością nic skomponować nie potrafił i byśmy największego geniusza w dziejach nie mieli? Zrozpaczony zachlałby się szybko albo zabójczą francę złapał w zamtuzie zamiast oratoria niezrównanej piękności pisać? A taki Händel – śliczne rzeczy świeckie pisał, uwielbiam Händla w samochodzie słuchać, ale jeśli coś mnie Händla porywa, rwie na strzępy nawet, jeśli coś swoją nieopisywalną potęgą mną wstrząsa, to oratorium „Mesjasz”, a nie jego „Muzyka na wodzie”.
Owi, pożal się Boże, Jeźdźcy Apokalipsy w swej indolencji granic żadnych nie znają, albowiem niesie ich zgubne przekonanie o własnej omnipotencji, nieomylności, oni nawet o Bachu pojęcia nie mają żadnego – jak nic o Bachu nie wiesz, Bacha nie pojmujesz, to się za wspominanie Bacha nawet nie zabieraj. Owszem, trudno odmówić im racji (generalnie racja jest po ich stronie, Boga nie ma), ale nie wystarczy mieć racji, trzeba jeszcze mieć refleksję. Racja bez refleksji to jest żadna racja, a Jeźdźcy, zanim się rozpędzili, to już z koni pospadali.
Ja wiem, że jeźdźcy Apokalipsy konkretne mają zadanie – czynić zagładę – ale domagałbym się jednak, by dokonywali spustoszenia z głową na karku. Imiona apokaliptycznych jeźdźców, jak mi się coś kołacze, to była Wojna, Zaraza, Głód i Śmierć, a nie Dawkins, Dennett, Harris i Hitchens, ale kluczowa zdaje się być kwestia – co ma być tą Apokalipsą? Zagłada wszelkiej wiary religijnej, jak rozumiem. Wytrzebienie zabobonu, spalenie do spodu irracjonalistów, zagłodzenie myślenia magicznego, wreszcie wyplenienie teokratów. Naturalnie sami bohaterowie tej książki nie nazwali się Czterema Jeźdźcami Apokalipsy, tak ochrzciły ich media, a oni jednak nie zaprzeczyli, nie odcięli się, ale książce taki dali tytuł (angielski oryginał to „The Four Horseman”). Są tu głosy rozsądku, choć nadzwyczaj rzadkie jak na takie umysły. Dziękować nieistniejącemu Bogu za to, że Czterej Jeźdźcy w swym niezbornym galopie przynajmniej Biblię zauważyli. Mówi Dawkins: „Czego nie chciałbym widzieć, to nieznajomości Biblii. Nie sposób zrozumieć literatury bez znajomości Biblii. Nie zrozumiesz sztuki, nie zrozumiesz muzyki. Jest całe mnóstwo rzeczy, których nie pojmiesz z czysto historycznych przyczyn. I tej historii nie da się wymazać. Ona jest. Nawet jeśli sam nie chodzisz do kościoła i się nie modlisz, musisz zrozumieć, co dla ludzi znaczy modlitwa i dlaczego to robią”.
W istocie – kto Księgi Hioba nie przeczyta, kto nad Księgą Koheleta się nie pochyli, kto Ewangelii nie przestudiuje, kto Apokalipsy świętego Jana w gorączce nie pochłonie, ten uboższy o wiedzę literacką będzie, ale też zgrozy i piękna życia nie doświadczy. To, że w bezrozumności się pogrążamy, że literatury nie kumamy, że sztuki nie ogarniamy, że z muzyki najbardziej paździerzową podróbkę muzyki lubimy, to się właśnie z nieznajomości Biblii też bierze. Kraj katolicki, w którym żarliwi chrześcijanie Pisma Świętego do ręki nigdy nie wzięli, osuwał się będzie w pogardę dla kultury i nienawiść do artystów, będzie to kraj bezrozumnych dorobkiewiczów i bezrefleksyjnych handlarzy wyłącznie.
Słowem – Błahość nad błahościami i wszystko błahość.
Większość tutejszych katolików to regularni ateiści, a reszta to z kolei praktykujący poganie. Odbywają się nawet oficjalne zloty ateistów zwane Konferencją Episkopatu Polski