Grzeczny satanizm, czyli byłego zakonnika walka z Kościołem
Jestem niebywale pazerny na polskie powieści współczesne, jeszcze bardziej pazerny jestem na powieści o Kościele katolickim, polskie powieści o Kościele, gdyby takimi obrodziło, pożerałbym łapczywie, nie bacząc na straszliwe dla zdrowia psychicznego skutki tej żarłoczności. Nic dziwnego zatem, że dzieło pod tytułem „Mnich” wzbudziło u mnie chorobliwą ekscytację jeszcze przed premierą, zapomniałem przy tym zupełnie, że podniecać się za szybko nie należy, bo i spełnienie może okazać się nad wyraz wątpliwe, jak przyjdzie co do czego.
Naturalnie, że w czasach pełzającej teokracji (co ja mówię, pełzającej, teokracji dumnie i wysoko unoszącej głowę!), w czasach gdy każdego dnia wyczekujemy w napięciu, co nam arcybiskup Jędraszewski powie, gdy słyszymy zdania Gomułką czy Cyrankiewiczem inspirowane, jakie Prezes wygłasza o tym, że „kto podnosi rękę na Kościół, podnosi rękę na Polskę”, w takich czasach potrzeba wielkich powieści o katolikach. „Mnich” jednak żadnych potrzeb nie spełnia, co mówię z goryczą i złością nawet.
Powieść napisał wytrawny publicysta, waleczny moralista Tadeusz Bartoś, nieprzejednany krytyk Kościoła i były dominikanin, co oczywiście sprawie smaku dodaje. Cóż z tego, skoro powieść owa całkiem doznań smakowych jest pozbawiona, a w zasadzie wcale powieścią nie jest, a na dodatek nie jest powieścią o polskim Kościele, a nawet nie jest powieścią – tego już znieść nie mogę – o polskich katolikach. Wielkie oszustwo na tym polega, że obecnie wszystko może powieść udawać, jak wydawca ogłosi, że sensacyjną (najlepiej debiutancką) powieść na rynek wypuszcza, to pod tym przebraniem wcisnąć może i wspomnienia, i autobiografię, i garść złotych myśli.
Książka Bartosia nie jest ani wspomnieniem, ani autobiografią, ani esejem, ani publicystyką, powieść Bartosia jest w zasadzie nie wiadomo czym. Jak coś jest nie wiadomo
czym, to może być nadzwyczaj ekscytujące i tajemnicze, a może być całkowicie żadne – tak jest w przypadku „Mnicha”. Napisać powieść o zakonniku i dać jej tytuł „Mnich” – duży deficyt pomysłowości. Nie wiem, ile powstało powieści zatytułowanych „Mnich”, mniemam, że więcej niż setka, mnie natychmiast do głowy przychodzi absolutny klasyk powieści gotyckiej: „Mnich” Matthew Lewisa, mocna rzecz z XVIII wieku. Trochę to tak, jakby napisać dziś powieść o wampirach i dać jej tytuł „Dracula”. Można, czemu nie, ale po co?
Oto 20-letni Jan wstępuje do leżącego we Francji klasztoru kartazów (jako że to fikcja, zakon jest wymyślony, choć się z kartuzami kojarzy), tamże przyjmuje zakonne imię Benedykt i zaczyna sobie marnować życie, popadać we frustrację i apokaliptyczne rozczarowanie – chciał być radykalny, stał się beznadziejny. Zrzuca wreszcie po 30 latach habit, ale jest emocjonalnym inwalidą, związek z kobietą od samego początku to ruiny i zgliszcza, bo Jan mentalnie wciąż w klasztorze siedzi, do końca życia się z traumy nie wygrzebie. Jego świeckie szaleństwa ograniczają się do jarania szlugów i dawania w palnik w paryskich knajpkach – tego akurat można pozazdrościć, choć też nie do końca.
Przestraszył się Bartoś pisania powieści o polskim Kościele, skoro akcję (żeby tu przynajmniej akcja była!) umieścił we Francji? Ja rozumiem, że rozliczając się ze swym pobytem w zakonie, tak się chciał rozliczyć, żeby bardziej uniwersalnie niż autobiograficznie i polsko było, ale pisarz może wypisywać dowolne dyrdymały, lecz bać się nie ma prawa – Bartoś się boi, Bartoś trzęsie się jak galareta, zadziwiające, biorąc pod uwagę jego brawurę publicystyczną, jego niepodlegającą negacji odwagę, gdy mówi publicznie. Kiedy czytam artykuły Bartosia albo z Bartosiem wywiady, sam drżę przed Bartosiem, a kiedy czytam książkę Bartosia, widzę przerażonego faceta, który chciałby zostać pisarzem, ale mu serca i podrobów do tego brakuje.
Spiski, knowania, układy w klasztorze – jakiż temat rozkoszny, ale Bartoś go literacko nie przerabia, on wyłącznie relacjonuje. Z taką pasją relacjonuje, że czytelnik cznia, kto kogo tam chce przekręcić, kto na górze, kto na dole, kto na kogo donosy składa. Bezecne namiętności, w Biblii wyraźnie potępione przez świętego Pawła w „Liście do Rzymian”? Proszę bardzo, naturalnie, że się odbywają, nie tak malowniczo jak w „Sodomie” Martela, ale fikcyjny zakon na francuskim zadupiu to nie Watykan jednak, postnowoczesność tam jeszcze nie dotarła, stosunki homoseksualne u kartazów zapewne bardziej staroświeckie i siermiężne niż wśród rozbrykanych purpuratów z papieskiego otoczenia. Niby się owe męskie namiętności odbywają, ale Bartoś żadnych opisów nie daje, jedynie wspomina, kto w klasztorze z kim w sprośnej relacji się znajduje. Ja bym przeczytał radykalną scenę między dwoma zakonnikami, nie wiem, czy Bartosiowi wyobraźni, czy znów odwagi zabrakło, ale pisarz akurat dwie rzeczy posiadać powinien: wyobraźnię i odwagę.
Prawi Bartoś, że celibat jest fundamentem Kościoła, że dzięki celibatowi duchowny czuje się lepszy od zwykłego człowieka, daje zdania mocne: „Miłość jest w wielkiej pogardzie pośród nas, duchownych, a najbardziej miłość kobiety i mężczyzny”. Jeśli nie znienawidzisz miłości i pożądania – nie będziesz dobrym księdzem ani zakonnikiem. Wniosek z tego prostszy niż zdrowaśka: jeśli jesteś po stronie miłości, to cię popęd doprowadzi do złamania celibatu, a więc będziesz złym duchownym, a jeśli wytrwasz w celibacie, to znienawidzisz najbardziej ludzkie uczucie, jakim jest miłość, a zatem nie mniej złym duchownym będziesz, bo nienawiść nie może mieć dostępu do chrześcijanina. Wniosek końcowy: nie ma na świecie dobrego księdza.
„Katolicyzm jest religią śmierci, drogą zbliżania się do śmierci, pozbawiania życia, w której jedni biegają szybciej, a drudzy wloką się niemiłosiernie, oddając przysługi naturze, jej prokreacyjnym prawom. Katolicyzm jest pełną przemocy gnostycką sektą. Jest satanizmem” – tak mówi narrator, a w zasadzie autor „Mnicha”, i są to słowa całkowicie unieważniające „Mnicha” jako powieść. Unieważniające, albowiem takie frazy – które mi się przecież perwersyjnie podobają – wypowiedzieć może w powieściowej fabule któryś z bohaterów, takie refleksje wzbudzić się mogą w czytelniku, który, pogrążony w powieściowej akcji, nagle walnie się pięścią w głowę i zawoła: „Katolicyzm jest religią śmierci! Katolicyzm jest satanizmem!”, i sam się swego odkrycia śmiertelnie przestraszy. Na tym potęga literatury polega, a nie na tym, by mu Bartoś swoje niezłomne odautorskie przekonanie do głowy szuflą ładował. Ja nie będę przed Bartosiem Kościoła bronił, a nawet się do Bartosia przyłączę, ja przed Bartosiem będę bronił literatury, jej niejednoznaczności, autonomii i wolności.
Czy Bartoś moralnie nie ma racji? Ależ oczywiście że Bartoś, gdy piętnuje, to ma rację, jestem całym sercem po stronie Bartosia moralisty, ale w literaturze posiadanie racji to jest zdecydowanie za mało. W literaturze nawet lepiej nie mieć racji, ale mieć coś innego – szaleństwo i talent. Naturalnie to są wyłącznie moje pobożne życzenia, ale ja bym krwawą powieść przeczytał o hierarchii kościelnej. Nie mówię, że literacką wersję „Kleru”, ale mocną prozę o episkopacie brałbym w ciemno, a w tej powieści sprytnie zakamuflowane znane nazwiska. Co nie znaczy, że bym nie brał powieści o rozterkach wiejskiego proboszcza – brałbym od ręki, byleby to krwawe było, a jak nie krwawe, to przynajmniej dobrze napisane.
Ja nie będę przed Bartosiem Kościoła bronił, a nawet się do Bartosia przyłączę, ja przed Bartosiem będę bronił literatury