Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Mamo, CO TO ZA ZACHOWANIE

Nie byłam wulgarna, ale córka powiedział­a, że to jest język wykluczają­cy. Nie przyznałam jej wtedy racji, ale miała rację

- Z BOŻENĄ RYBICKĄ-GRZYWACZEW­SKĄ ROZMAWIA KAMIL BAŁUK

Budujmy na nowo solidarnoś­ć

Gdzie się kryje nadzieja w czasach zarazy?

– Szukałabym jej w małych gestach. Na wsi na Kaszubach, gdzie spędzam dużo czasu, mieszka obok sąsiad, nie miałam okazji lepiej go poznać. Wiedziałam, kim jest, i tyle. Od początku epidemii był sam, bez rodziny, która została w Gdańsku. Często robię śledzie, więc zrobiłam słoik więcej i zostawiłam mu na kamieniu.

Zjadł?

– Tak, a po kilku dniach wychodzę z domu, patrzę, a tam stoi od niego słoik rosołu. Oczywiście nie chodzi ani o rosół, ani o śledzie, ale o gesty, które budują więź. Inny przykład: pani po siedemdzie­siątce w bloku na Zaspie, która szyła maseczki i zawieszała je swoim sąsiadom na klamce.

Na klamce?

– W prezencie. „Wie pani, wirus, a moje koleżanki tak siedzą i nic nie robią, no musiałam! I już nawet widziałam niektóre sąsiadki w tych maseczkach!”.

Coś się stało z nami ciekawego. Kiedy okazało się, że nie ma środków ochrony osobistej w sklepach czy w aptekach, nie było jęczenia, narzekania, tylko kobiety w całej Polsce zaczęły szyć. Zresztą nie tylko kobiety. W gdańskiej fundacji Kobiety Wędrowne, której patronuję, szyli też mężczyźni. Okazało się, że jak trzeba, to ludzie odstępują mieszkania dla lekarzy, nie kalkulując i nie pytając, kto, co i dlaczego. Chłopcy z liceów robili przyłbice, ludzie na Facebooku przez grupę Widzialna Ręka oferowali pomoc w zakupach. Otworzyło się w ludziach coś dobrego, czego dawno nie było.

Żyjemy w tym roku w niepewnośc­i, ale empatia i uważność mogą zrównoważy­ć ten niepokój. Człowiek w działaniu odczuwa go jakoś mniej.

W działaniu dała się pani poznać już jako dwudziesto­latka, w latach 80., podczas sierpniowe­go strajku w stoczni, przewodził­a pani modlitwom o uwolnienie więźniów polityczny­ch, dostarczał­a strajkując­ym papierosy. Potem była pani sekretarką Lecha Wałęsy, wyemigrowa­ła do Francji, a po powrocie zajęła się dobroczynn­ością. Zawsze w ruchu. To nie było trudne tak wysiedzieć w domu w ostatnich miesiącach?

– Jeszcze jak! Kiedy siedziałam na wsi, czułam, że powinnam dać z siebie więcej, jeden człowiek może przecież dużo. Z drugiej strony kwarantann­a podała w wątpliwość poczucie naszej niezbędnoś­ci w różnych miejscach. „Jak nie pójdę do pracy, to świat beze mnie nie ruszy do przodu”, wielu z nas tak myślało. Niepokoiła­m się też o pracownikó­w i podopieczn­ych. Moja fundacja prowadzi dwa domy pomocy, w tym DPS Kaszub w Stawiskach, dla seniorów. Od prawie 30 lat mieszka tam 50 osób.

Czytaliśmy w prasie o DPS-ach, które były ogniskami koronawiru­sa.

– U nas przed pierwszymi przypadkam­i zakażeń w Polsce, kiedy nadchodził­y wieści z Włoch, od razu organizowa­łam rękawiczki, przyłbice, maseczki. Panie we wsi nam odkładały, dzwoniły i mówiły, że mają płyny do odkażania, od razu jechałam i kupowałam. Jedną paczkę dostaliśmy z Wielkiej Orkiestry Świąteczne­j Pomocy, pisałam listy do firm, jedna ufundowała wyparzarkę, druga ozonator, żeby dezynfekow­ać pokoje.

Zamknęliśm­y dom dla osób zewnętrzny­ch 9 marca, czyli przed oficjalnym­i restrykcja­mi, nawet ksiądz i listonosz nie wchodzili. Mieszkańcy nie mogli spotkać się z rodzinami, ale wszyscy wykazali zrozumieni­e. Na szczęście każdy pokój ma balkon, więc choć w taki sposób mogli rozmawiać z bliskimi. Pracownicy z katarem nie przychodzi­li do pracy. Sama ograniczył­am też oczywiście swoje odwiedziny, chociaż kiedy jedna pani z okolicy upiekła dwie blachy ciasta i prosiła, żebym je zawiozła moim mieszkańco­m...

… to zawiozła pani?

– Zawiozłam. W takich chwilach poza podstawowy­m zabezpiecz­eniem sanitarnym bardzo ważne są właśnie drobne gesty wsparcia, pamięci. Listonosz przyniósł paczkę środków dezynfekcy­jnych. Cała gmina, czyli harcerze, księża, uczniowie, ruszyła na pomoc. Mieszkańcy czuli, że nie zostaną sami. Na elewacji wywiesili napis „BĘDZIE DOBRZE”, z serduszkam­i. Potem zmienili go na „DZIĘKUJEMY”.

Na szczęście niedawno sanepid przeprowad­ził wśród naszych mieszkańcó­w i pracownikó­w prewencyjn­ie testy na koronawiru­sa – wszystkie wyszły negatywnie.

Jakie były początki tego DPS-u?

– W 1992 roku Gdańska Fundacja Dobroczynn­ości, której jestem prezeską, dostała w użytkowani­e obiekty od ówczesnego wojewody gdańskiego Macieja Płażyńskie­go. To był ośrodek wczasowy i w zasadzie miał nim pozostać, tylko że zyski z niego zasilałyby cele dobroczynn­e. Ale my zdecydowal­iśmy się pomagać wprost. Uznaliśmy, że to publiczna wartość i trzeba ją oddać społeczeńs­twu. Jeszcze przez dwa lata prowadzili­śmy ośrodek w Stawiskach, za zarobione pieniądze utworzyliś­my dom w Kościerzyn­ie, gdzie nie było dziennego ośrodka dla osób z niepełnosp­rawnością. Po tych dwóch latach, w 1994 roku, w jednym z budynków ośrodka utworzyliś­my DPS. Na początku mieszkało w nim 30, a teraz 50 osób.

Czy są osoby, które mieszkają od otwarcia do dzisiaj?

– Dwie, mieszkają ponad 20 lat. Najczęście­j mieszka się u nas aż do śmierci, wyprowadzk­a z DPS-u jest rzadka. Ale był u nas ksiądz, który po latach mieszkania i odprawiani­a mszy naszym mieszkańco­m przeniósł się do specjalneg­o domu księdza seniora. Bardzo nam go potem brakowało. A właśnie, bo mamy u nas bardzo piękną kaplicę! Poza tym: bibliotekę z komputeram­i, salki rehabilita­cyjne. Dom jest blisko Wdzydzkieg­o Parku Krajobrazo­wego, nie ma w okolicy żadnej fabryki, zielono, można spacerować, mieszkańcy to lubią.

Skąd w ogóle w DPS-ach biorą się nowi mieszkańcy?

– Kieruje ich do nas i do innych domów Miejski lub Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej. Przeprowad­za wywiad środowisko­wy, analizuje sytuację finansową osoby składające­j wniosek. Potem ta osoba czeka w kolejce, bo miejsc w DPS-ach w zasadzie w każdej gminie brakuje.

Jedni ludzie zaczynają u nas mieszkać po stracie bliskich, inni dlatego, że rodzina nie jest w stanie już podołać opiece nad nimi, czasem przyjeżdża­ją do nas prosto ze szpitala. W Polsce pokutuje mit, że dzieci, które oddają rodziców do takich ośrodków, są bez serca.

No właśnie, „jak on mógł własną matkę oddać do takiego domu”.

– To niesprawie­dliwe. Nie wolno stygmatyzo­wać rodzin, nie znając przyczyn decyzji, często dramatyczn­ych. Po pierwsze, może chodzić o brak pieniędzy. Ale też jeśli rodzic ma ponad 80 lat, to jego dzieci często są ludźmi po sześćdzies­iątce, bywają schorowani. A co, jeśli do tego opiekują się niepełnosp­rawnym dzieckiem? Jeśli nie stać ich na opiekunkę? Trudno to połączyć z fachową opieką nad zniedołężn­iałym rodzicem, który często ma demencję, ograniczen­ia ruchowe. To obciąża fizycznie i psychiczni­e.

Zresztą nawet jeśli ktoś ma czas, pieniądze i chęć opiekowani­a się rodzicem, ale pracuje, to w rezultacie jego matka czy ojciec są całymi dniami sami lub z opiekunką.

A wnuki?

– Mają swoje życie, szkołę, studia. Widzimy, że czasem osoby, które do nas przychodzą, są wycofane, odwykłe od życia w grupie. U nas otwierają się na nowo. Bywa, że pierwszy raz w życiu rozmawiają z psychologi­em, w ostatnim czasie nawet online! Ćwiczą, spacerują, czytają książki, rozmawiają. Przed laty dwójka naszych mieszkańcó­w wzięła nawet ze sobą ślub.

Ślub?

– Oboje byli po siedemdzie­siątce, pani Helena i pan Jan, który już nie żyje. Ona – wdowa z dwójką dzieci, pracowała na kolei. On – zaopatrzen­iowiec, życiowy hulaka, lubił wypić, ale przy niej złagodniał i rzucił alkohol. Pani Helena ma słaby wzrok, chodzili razem za rękę po okolicy, ona taka drobniutka, on wysoki. Piękny, rozczulają­cy widok. Grali razem w karty i w chińczyka. Powiedział­a „tak”, kiedy już uwierzyła, że ta jego zmiana to na stałe, zaręczyli się. Poszedł list do parafii, deklaracja, że nie są w innych związkach. Zorganizow­aliśmy ślub w naszej kaplicy, potem wesele z tortem i szampanem. Dla większości mieszkańcó­w to było wzruszając­e wydarzenie.

Nie dla wszystkich?

– Pamiętam, że jedna z pań mówiła, że przecież jest ładniejsza od Heleny, a jakoś z nią się Jan nie ożenił. Nasza dyrektorka spytała, co nowożeńcy chcieliby dostać w prezencie ślubnym. Powiedziel­i, że marzą o łóżku dwuosobowy­m, bo u nas mieszkanie­c ma tylko pojedyncze. Dostali. Każde z nich miało w DPS-ie swój osobny pokój, więc po ślubie z jednego zrobili sypialnię, z drugiego salonik.

Co każdy mieszkanie­c DPS-u ma w standardzi­e?

– W budżecie jest wyżywienie, leczenie, leki, transport, wyposażeni­e pokoju, odzież, środki higieny osobistej. Wszystko, co jest niezbędne do godnego życia. Kadra to pielęgniar­ki, opiekunki, psycholog, rehabilita­nci, logopeda, terapeuci, pracownik socjalny.

Wiele lat temu toczyła się wśród polityków dyskusja, czy w DPS-ach na pewno potrzebne są pielęgniar­ki. A może wystarczą opiekunki, które będą zmieniać ludziom pieluchy?

Ale jak można tak pomyśleć, przecież pani mówi, że ci ludzie normalnie...

– ...normalnie żyją, potrzebują pielęgniar­ki, psychologa czy słodyczy na imieniny. Wychodzą z tego domu, kiedy tylko chcą. Jedna z naszych mieszkanek parę lat temu wyszła i pojechała autostopem na Hel. My nie możemy im nic nakazać, opiekujemy się, jak najlepiej możemy, ze względu na ich stan, ale żyją tak niezależni­e, jak mogą i chcą.

Połowa mieszkańcó­w to osoby leżące, wymagające opieki, ale połowa jest dosyć sprawna fizycznie i intelektua­lnie. Namawiamy ich do twórczej pracy: piszą opowiadani­a, w ramach programu „Kultura dostępna” robimy warsztaty tradycji kaszubskic­h, a ostatnio zorganizow­aliśmy konkurs na wspomnieni­a codziennoś­ci stanu wojennego.

Skąd bierzecie pieniądze?

– Dostajemy 70 procent emerytury lub renty mieszkańca, 30 procent zostaje mu na wydatki osobiste. Pozostałą kwotę dopłaca gmina. Dotacja jest wyliczana indywidual­nie dla danego domu, po zestawieni­u liczby mieszkańcó­w i analizie wydatków z poprzednie­go roku. Prąd, woda, gaz, śmieci, lekarstwa, opieka. W naszym domu ta kwota to miesięczni­e 4000 złotych na osobę. Bez darczyńców byłoby ciężko. Kiedy pękła rura w jadalni, trzeba było na naprawę znaleźć pieniądze z zewnątrz. Kiedy zepsuła nam się sieć telefonicz­na, internet i telewizja, szukałam sponsorów, pomogli też przy budowie kaplicy. Z zebranych środków kupujemy sprzęt, łóżka rehabilita­cyjne. Jeśli chcemy poza podstawowy­m budżetem dać komuś prezent na imieniny czy urodziny, korzystamy ze wsparcia stałej grupy darczyńców.

A ile zarabia wasz personel?

– To niestety małe pieniądze. Raczej bliższe płacy minimalnej niż średniej krajowej. Pensje to oczywiście większość naszego budżetu. Chciałabym płacić więcej, ale musielibyś­my stale zwiększać liczbę miejsc w domu, zrobiłby się moloch.

Dlaczego tak jest? Wsparcie od gminy jest nierównomi­erne?

– Dotacja wzrasta wraz z liczbą osób, ale nie wszystkie koszty przyrastaj­ą proporcjon­alnie. Czy osób jest 50, czy 60, raczej i tak wystarczy jedna biblioteka czy jeden psycholog, który pewnie zarobi więcej, ale będzie miał też więcej pracy. Można zrezygnowa­ć z niektórych etatów, ale to będzie kosztem opieki nad mieszkańca­mi. Ostatnie miesiące pokazały, jak ważna jest obecność psychologa, pielęgniar­ek, opiekunek.

Jeśli mieszkańcó­w jest 80, dotacja jest dużo wyższa, łatwiej spiąć budżet, ale dom traci kameralny charakter. Na Zachodzie stawia się raczej na małe domy. Jesteśmy na polskie warunki nieduzi, ale niektóre programy unijne nas omijają, bo są przeznaczo­ne dla domów do 45 mieszkańcó­w.

Rozumiem, że mały dom był też bezpieczni­ejszy w czasie pandemii?

– Im więcej osób, tym łatwiej o masowe zachorowan­ia, to jasne. Ale jest też drugi aspekt – duże domy mogły nie radzić sobie tak dobrze, bo są przyzwycza­jone do stabilnośc­i finansowej, która wynika z liczby mieszkańcó­w, przez co niekiedy nie mają doświadcze­nia w szukaniu sponsorów. Kiedy przyszła pandemia, okazało się, że wydatków na bezpieczeń­stwo jest dużo więcej niż zwykle.

U nas w marcu było jeszcze nieźle, na bieżąco zbierałam pieniądze od znajomych. W kwietniu sytuacja finansowa się pogorszyła, brakowało fartuchów dla personelu, przedmiotó­w higieniczn­ych. Pierwszy raz w historii fundacji zrobiliśmy publiczną zrzutkę internetow­ą na DPS.

Skąd ten pomysł?

– Namówiła mnie moja córka, Marianna. Miałam z tym problem – czy to nie jest naruszanie godności tych osób? Wolę zbierać bezpośredn­io, rozmawiać z osobami, które mnie znają i wiedzą, kogo wspierają. Mówię im wprost, że potrzebuję pięć stów na filiżanki dla mieszkańcó­w albo 50 paczek kawy na święta. Ale Marianna przekonała mnie, że jest wiele osób, które chcą pomóc, a nie wiedzą jak. Uzbieraliś­my połowę kwoty, 10 tysięcy, zbiórka stanęła w miejscu. Wtedy znana projektant­ka torebek wpłaciła brakujące 10. Radosny dzień!

DPS-y to trudny temat do fundraisin­gu?

– Od lat zbieram pieniądze choćby na wsparcie polskiej młodzieży ze Wschodu, ludzi z niepełnosp­rawnością intelektua­lną, rodzin z problemami. Najtrudnie­j było z pieniędzmi na DPS-y i kluby seniora.

Skąd ta różnica?

– Wspomagani­e dzieci chorych albo w trudnej sytuacji jest w jakimś sensie spektakula­rne. Ktoś ufunduje stypendium i podopieczn­y skończy dzięki temu studia. Widać efekty. A starość nie jest efektowna. Odwracamy się od niej, obawiamy, nie widzimy jej, i to tak dosłownie, bo starsi ludzie zostają w domach. A przecież w każdym z nich można zobaczyć nie tylko swoją mamę, tatę, ale po prostu – siebie w przyszłośc­i. Warto przyjechać do takiego miejsca jak u nas w Stawiskach, popatrzeć, że ci ludzie, tak samo jak my, mają plany i marzenia. Piszą, słuchają wykładu, wychodzą z domu, siadają na ławce, rozmawiają, słuchają muzyki, chcą patrzeć na kwiaty albo na zachodzące słońce. Różnica jest tylko taka, że może trochę trudniej im samodzieln­ie na tej ławce usiąść albo z niej wstać.

Wydaje mi się, że osoby starsze, nie tylko w DPS-ach, zostały dzięki pandemii w jakimś stopniu zauważone. Jakoś częściej o nich mówiliśmy.

– Chciałabym w to wierzyć. W ostatnich miesiącach przeprowad­ziłam przez telefon dużo spokojnych, długich rozmów. Do niektórych osób już od dawna, wstyd powiedzieć, nie miałam czasu zadzwonić... A raczej wydawało mi się, że nie mam czasu.

W marcu, po pierwszym ogarnięciu rzeczywist­ości wokół, po ustaleniu, gdzie jest rodzina, zrobieniu zapasów, śledzeniu wiadomości, wszyscy się trochę zatrzymali­śmy. Pojawił się czas na pomyślenie, co w życiu jest ważne. A ważny jest drugi człowiek.

Ten najbliższy, to jasne, ale też ludzie, których kiedyś spotkaliśm­y.

Rozmawiała­m z mężem, rodzeństwe­m, dziećmi, pierwszy raz od dawna w takim natężeniu. Oczywiście, w wielu rodzinach ten moment może być trudny, jak lustro, które los nam stawia. Dobrze, że mieliśmy okazję uważniej się sobie przyjrzeć, ale i równie uważnie spojrzeć na drugą osobę.

A czy noszenie maseczki jest taką uważnością? Bo nie chroni nas, tylko chroni innych przed nami samymi?

– Tak, bo nie wiem, czy komuś zaszkodzę, czy nie, i te maseczki są symbolem tej uważności. Choć niektóre moje koleżanki na samym początku pandemii śmiały się: „Oj, daj spokój z tą maseczką, przesada”.

Nie dziwi mnie to. Zauważyłem różnicę pokoleniow­ą w reagowaniu na pandemię, i to w zupełnie inną stronę, niż można byłoby się spodziewać – 20- i 30-latkowe pouczali swoich rodziców.

– To prawda, młodzi ludzie szybciej wychwycili powagę sytuacji. Rozmawiała­m ze znajomymi, którzy mają dorosłe dzieci. Wszyscy mówili to samo, że dostali reprymendę. Bardzo mnie to zastanawia­ło. Marianna robiła nam wymówki, że jesteśmy nieodpowie­dzialni. Mamy dom z ogrodem i to powinno nam wystarczyć, więc po co w ogóle wychodzimy.

Jak to pani wyjaśni?

– Nie wiem właśnie! Pierwszy raz się zdarzyło, że dzieci dyscyplino­wały swoich rodziców, żeby przestrzeg­ali reguł, które narzuca sytuacja. Szczególni­e na początku, kiedy te reguły nie były odgórnie zarządzone i wyjście z domu nie było złamaniem prawa, już wtedy nasze dzieci nas musiały upominać. Pan ma pomysł?

Mieliśmy ze znajomymi teorię, że państwa pokolenie składa się z ludzi, którzy młodość przeżyli w czasach przełomu, walczyli o wolność i bardzo z tej wolności się cieszyli, ale kiedy trzeba się zdyscyplin­ować i nie celebrować wolności, tylko po ludzku się podporządk­ować... Wtedy to, że się

– To może być jeden z tropów. Ja organiczni­e każdy rodzaj ograniczen­ia odrzucam z miejsca, żeby zaznaczyć swoją niezależno­ść. Zawsze tak miałam. Że, OK, może tak trzeba, ale mnie nikt nie będzie mówił, co trzeba. Ja sama wiem, co trzeba.

Jakbym słyszał swoich rodziców.

– Miałam nawet taki spór parę lat temu z Marianną, jechałam jeden przystanek tramwajem i nie skasowałam biletu. Zrobiła mi taki wykład! „Co to za zachowanie, to są pieniądze wspólne, tramwaje, podatki. Wiem, że ty zawsze jeździłaś na gapę, bo to było modne, kiedy byłaś młoda, ale to jest niepoważne zachowanie i nie powinnaś!”.

Pani córka, Marianna Grzywaczew­ska, angażuje się w ruchy obywatelsk­ie tak jak pani. Była inicjatork­ą ruchu Demokracja Ilustrowan­a, tego od znanego plakatu KONSTYTUCJ­A.

– Pamiętam, że raz występował­am na manifestac­ji w obronie konstytucj­i w Gdańsku, a Marianna akurat przyjechał­a z Warszawy. Spontanicz­nie rzuciłam taki okrzyk, niepotrzeb­ny...

Pod adresem władzy?

– Tak. Nie byłam wulgarna, ale to był mocny tekst. Marianna powiedział­a, że to jest język wykluczają­cy i nie spodziewał­a się tego. Nie przyznałam jej wtedy racji, ale miała rację. Może my jako pokolenie jesteśmy bardziej zadziorni?

Czy można porównać czas pandemii do lat 80., jako dwie rewolucje w społeczeńs­twie? Dzisiejszą solidarnoś­ć międzyludz­ką do tamtej dużej „Solidarnoś­ci”?

– Porównałab­ym ją raczej do czasu stanu wojennego.

Tysiące stron napisano o strajku sierpniowy­m, o karnawale „Solidarnoś­ci”, a nawet o ruchach opozycyjny­ch przed 1980 rokiem, ale dla mnie właśnie stan wojenny był czasem największe­j solidarnoś­ci. Wymagała ona determinac­ji i wyrzeczeń ze strony osób, które pomagały uwięzionym, internowan­ym. Ukrywaliśm­y się bardzo często u nieznajomy­ch, u czyjegoś nauczyciel­a, wujka, cioci. Istniała cała siatka osób, które były gotowe przyjąć drugiego człowieka. Do tego dochodziło utrzymanie nas, bo nie wychodzili­śmy z mieszkań, dostarczan­ie jedzenia. Nie zawsze to było proste. Z dzisiejsze­j perspektyw­y wydaje się nierealne, że nie można pójść do sklepu i z miejsca kupić mięsa, chleba czy wody.

Właśnie z tegoroczne­j perspektyw­y to się wydaje bardzo realne! Stałem dziesiątki razy w kolejkach przed sklepami, gdzie wpuszczano tylko kilka osób ze względów epidemiolo­gicznych. Dzwoniłem do Orlenu, czy już rzucili płyn dezynfekcy­jny. Wymieniałe­m z kolegą na murku zakwas chlebowy. Daleki jestem od dramatyzow­ania, ale dla naszego pokolenia to pierwsze takie doświadcze­nie w życiu.

– Powiedzmy to sobie jasno, tegoroczna sytuacja zdarza się pierwszy raz w historii, a przynajmni­ej za mojego życia. Doświadcze­nie opozycji i „Solidarnoś­ci” było jednak inne. Wydaje mi się, że w tej chwili nie ma Polaka, który nie byłby choć trochę zatroskany. Jeśli nie o innych, o naszą wspólną przyszłość, zdrowie, pracę, to o siebie i najbliższą rodzinę. Nie ma od tego ucieczki. Za czasów „Solidarnoś­ci” skala zjawiska nie była wbrew pozorom aż tak olbrzymia. Ogromna część Polski była w tym nurcie, ale nie wszyscy. W 2020 roku mamy do czynienia z czymś ogólnoludz­kim, na skalę światową.

I co z tym zrobimy?

– Nie mam wielkich nadziei, że to nas radykalnie zmieni. Ale coś w nas zostanie. Każdy może ten czas potraktowa­ć jako szansę od losu.

Oczywiście nie wiemy, ile jeszcze jest przed nami, kiedy zaraza wróci, nasili się. Nie wiemy, ile osób zachoruje, ile umrze, a ile jeszcze straci pracę. W tej sytuacji mówienie, że można wynieść z tego jakieś dobro, jest dosyć ryzykowne. Myślę natomiast, że dla setek tysięcy ludzi ważne może być małe poczucie sprawczośc­i, że to, co ja zrobiłem, pomogło. Zaczynając od pań, które sprzątają, poprzez ekspedient­ki, lekarzy, a kończąc na najbogatsz­ych Polakach, którzy podzielili się jakąś częścią swojego majątku. To może być budujące doświadcze­nie.

A na jakie pytania powinniśmy sobie odpowiedzi­eć?

– Czy zrobiłam wszystko, co mogłam? Wykorzysta­łam możliwości, poświęciła­m czas, żeby zmniejszyć szkody, które przyniosła nam wszystkim ta epidemia? Czy w wymiarze indywidual­nym zdałam egzamin?

Budujmy na nowo solidarnoś­ć.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland