Mamo, CO TO ZA ZACHOWANIE
Nie byłam wulgarna, ale córka powiedziała, że to jest język wykluczający. Nie przyznałam jej wtedy racji, ale miała rację
Budujmy na nowo solidarność
Gdzie się kryje nadzieja w czasach zarazy?
– Szukałabym jej w małych gestach. Na wsi na Kaszubach, gdzie spędzam dużo czasu, mieszka obok sąsiad, nie miałam okazji lepiej go poznać. Wiedziałam, kim jest, i tyle. Od początku epidemii był sam, bez rodziny, która została w Gdańsku. Często robię śledzie, więc zrobiłam słoik więcej i zostawiłam mu na kamieniu.
Zjadł?
– Tak, a po kilku dniach wychodzę z domu, patrzę, a tam stoi od niego słoik rosołu. Oczywiście nie chodzi ani o rosół, ani o śledzie, ale o gesty, które budują więź. Inny przykład: pani po siedemdziesiątce w bloku na Zaspie, która szyła maseczki i zawieszała je swoim sąsiadom na klamce.
Na klamce?
– W prezencie. „Wie pani, wirus, a moje koleżanki tak siedzą i nic nie robią, no musiałam! I już nawet widziałam niektóre sąsiadki w tych maseczkach!”.
Coś się stało z nami ciekawego. Kiedy okazało się, że nie ma środków ochrony osobistej w sklepach czy w aptekach, nie było jęczenia, narzekania, tylko kobiety w całej Polsce zaczęły szyć. Zresztą nie tylko kobiety. W gdańskiej fundacji Kobiety Wędrowne, której patronuję, szyli też mężczyźni. Okazało się, że jak trzeba, to ludzie odstępują mieszkania dla lekarzy, nie kalkulując i nie pytając, kto, co i dlaczego. Chłopcy z liceów robili przyłbice, ludzie na Facebooku przez grupę Widzialna Ręka oferowali pomoc w zakupach. Otworzyło się w ludziach coś dobrego, czego dawno nie było.
Żyjemy w tym roku w niepewności, ale empatia i uważność mogą zrównoważyć ten niepokój. Człowiek w działaniu odczuwa go jakoś mniej.
W działaniu dała się pani poznać już jako dwudziestolatka, w latach 80., podczas sierpniowego strajku w stoczni, przewodziła pani modlitwom o uwolnienie więźniów politycznych, dostarczała strajkującym papierosy. Potem była pani sekretarką Lecha Wałęsy, wyemigrowała do Francji, a po powrocie zajęła się dobroczynnością. Zawsze w ruchu. To nie było trudne tak wysiedzieć w domu w ostatnich miesiącach?
– Jeszcze jak! Kiedy siedziałam na wsi, czułam, że powinnam dać z siebie więcej, jeden człowiek może przecież dużo. Z drugiej strony kwarantanna podała w wątpliwość poczucie naszej niezbędności w różnych miejscach. „Jak nie pójdę do pracy, to świat beze mnie nie ruszy do przodu”, wielu z nas tak myślało. Niepokoiłam się też o pracowników i podopiecznych. Moja fundacja prowadzi dwa domy pomocy, w tym DPS Kaszub w Stawiskach, dla seniorów. Od prawie 30 lat mieszka tam 50 osób.
Czytaliśmy w prasie o DPS-ach, które były ogniskami koronawirusa.
– U nas przed pierwszymi przypadkami zakażeń w Polsce, kiedy nadchodziły wieści z Włoch, od razu organizowałam rękawiczki, przyłbice, maseczki. Panie we wsi nam odkładały, dzwoniły i mówiły, że mają płyny do odkażania, od razu jechałam i kupowałam. Jedną paczkę dostaliśmy z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, pisałam listy do firm, jedna ufundowała wyparzarkę, druga ozonator, żeby dezynfekować pokoje.
Zamknęliśmy dom dla osób zewnętrznych 9 marca, czyli przed oficjalnymi restrykcjami, nawet ksiądz i listonosz nie wchodzili. Mieszkańcy nie mogli spotkać się z rodzinami, ale wszyscy wykazali zrozumienie. Na szczęście każdy pokój ma balkon, więc choć w taki sposób mogli rozmawiać z bliskimi. Pracownicy z katarem nie przychodzili do pracy. Sama ograniczyłam też oczywiście swoje odwiedziny, chociaż kiedy jedna pani z okolicy upiekła dwie blachy ciasta i prosiła, żebym je zawiozła moim mieszkańcom...
… to zawiozła pani?
– Zawiozłam. W takich chwilach poza podstawowym zabezpieczeniem sanitarnym bardzo ważne są właśnie drobne gesty wsparcia, pamięci. Listonosz przyniósł paczkę środków dezynfekcyjnych. Cała gmina, czyli harcerze, księża, uczniowie, ruszyła na pomoc. Mieszkańcy czuli, że nie zostaną sami. Na elewacji wywiesili napis „BĘDZIE DOBRZE”, z serduszkami. Potem zmienili go na „DZIĘKUJEMY”.
Na szczęście niedawno sanepid przeprowadził wśród naszych mieszkańców i pracowników prewencyjnie testy na koronawirusa – wszystkie wyszły negatywnie.
Jakie były początki tego DPS-u?
– W 1992 roku Gdańska Fundacja Dobroczynności, której jestem prezeską, dostała w użytkowanie obiekty od ówczesnego wojewody gdańskiego Macieja Płażyńskiego. To był ośrodek wczasowy i w zasadzie miał nim pozostać, tylko że zyski z niego zasilałyby cele dobroczynne. Ale my zdecydowaliśmy się pomagać wprost. Uznaliśmy, że to publiczna wartość i trzeba ją oddać społeczeństwu. Jeszcze przez dwa lata prowadziliśmy ośrodek w Stawiskach, za zarobione pieniądze utworzyliśmy dom w Kościerzynie, gdzie nie było dziennego ośrodka dla osób z niepełnosprawnością. Po tych dwóch latach, w 1994 roku, w jednym z budynków ośrodka utworzyliśmy DPS. Na początku mieszkało w nim 30, a teraz 50 osób.
Czy są osoby, które mieszkają od otwarcia do dzisiaj?
– Dwie, mieszkają ponad 20 lat. Najczęściej mieszka się u nas aż do śmierci, wyprowadzka z DPS-u jest rzadka. Ale był u nas ksiądz, który po latach mieszkania i odprawiania mszy naszym mieszkańcom przeniósł się do specjalnego domu księdza seniora. Bardzo nam go potem brakowało. A właśnie, bo mamy u nas bardzo piękną kaplicę! Poza tym: bibliotekę z komputerami, salki rehabilitacyjne. Dom jest blisko Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego, nie ma w okolicy żadnej fabryki, zielono, można spacerować, mieszkańcy to lubią.
Skąd w ogóle w DPS-ach biorą się nowi mieszkańcy?
– Kieruje ich do nas i do innych domów Miejski lub Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej. Przeprowadza wywiad środowiskowy, analizuje sytuację finansową osoby składającej wniosek. Potem ta osoba czeka w kolejce, bo miejsc w DPS-ach w zasadzie w każdej gminie brakuje.
Jedni ludzie zaczynają u nas mieszkać po stracie bliskich, inni dlatego, że rodzina nie jest w stanie już podołać opiece nad nimi, czasem przyjeżdżają do nas prosto ze szpitala. W Polsce pokutuje mit, że dzieci, które oddają rodziców do takich ośrodków, są bez serca.
No właśnie, „jak on mógł własną matkę oddać do takiego domu”.
– To niesprawiedliwe. Nie wolno stygmatyzować rodzin, nie znając przyczyn decyzji, często dramatycznych. Po pierwsze, może chodzić o brak pieniędzy. Ale też jeśli rodzic ma ponad 80 lat, to jego dzieci często są ludźmi po sześćdziesiątce, bywają schorowani. A co, jeśli do tego opiekują się niepełnosprawnym dzieckiem? Jeśli nie stać ich na opiekunkę? Trudno to połączyć z fachową opieką nad zniedołężniałym rodzicem, który często ma demencję, ograniczenia ruchowe. To obciąża fizycznie i psychicznie.
Zresztą nawet jeśli ktoś ma czas, pieniądze i chęć opiekowania się rodzicem, ale pracuje, to w rezultacie jego matka czy ojciec są całymi dniami sami lub z opiekunką.
A wnuki?
– Mają swoje życie, szkołę, studia. Widzimy, że czasem osoby, które do nas przychodzą, są wycofane, odwykłe od życia w grupie. U nas otwierają się na nowo. Bywa, że pierwszy raz w życiu rozmawiają z psychologiem, w ostatnim czasie nawet online! Ćwiczą, spacerują, czytają książki, rozmawiają. Przed laty dwójka naszych mieszkańców wzięła nawet ze sobą ślub.
Ślub?
– Oboje byli po siedemdziesiątce, pani Helena i pan Jan, który już nie żyje. Ona – wdowa z dwójką dzieci, pracowała na kolei. On – zaopatrzeniowiec, życiowy hulaka, lubił wypić, ale przy niej złagodniał i rzucił alkohol. Pani Helena ma słaby wzrok, chodzili razem za rękę po okolicy, ona taka drobniutka, on wysoki. Piękny, rozczulający widok. Grali razem w karty i w chińczyka. Powiedziała „tak”, kiedy już uwierzyła, że ta jego zmiana to na stałe, zaręczyli się. Poszedł list do parafii, deklaracja, że nie są w innych związkach. Zorganizowaliśmy ślub w naszej kaplicy, potem wesele z tortem i szampanem. Dla większości mieszkańców to było wzruszające wydarzenie.
Nie dla wszystkich?
– Pamiętam, że jedna z pań mówiła, że przecież jest ładniejsza od Heleny, a jakoś z nią się Jan nie ożenił. Nasza dyrektorka spytała, co nowożeńcy chcieliby dostać w prezencie ślubnym. Powiedzieli, że marzą o łóżku dwuosobowym, bo u nas mieszkaniec ma tylko pojedyncze. Dostali. Każde z nich miało w DPS-ie swój osobny pokój, więc po ślubie z jednego zrobili sypialnię, z drugiego salonik.
Co każdy mieszkaniec DPS-u ma w standardzie?
– W budżecie jest wyżywienie, leczenie, leki, transport, wyposażenie pokoju, odzież, środki higieny osobistej. Wszystko, co jest niezbędne do godnego życia. Kadra to pielęgniarki, opiekunki, psycholog, rehabilitanci, logopeda, terapeuci, pracownik socjalny.
Wiele lat temu toczyła się wśród polityków dyskusja, czy w DPS-ach na pewno potrzebne są pielęgniarki. A może wystarczą opiekunki, które będą zmieniać ludziom pieluchy?
Ale jak można tak pomyśleć, przecież pani mówi, że ci ludzie normalnie...
– ...normalnie żyją, potrzebują pielęgniarki, psychologa czy słodyczy na imieniny. Wychodzą z tego domu, kiedy tylko chcą. Jedna z naszych mieszkanek parę lat temu wyszła i pojechała autostopem na Hel. My nie możemy im nic nakazać, opiekujemy się, jak najlepiej możemy, ze względu na ich stan, ale żyją tak niezależnie, jak mogą i chcą.
Połowa mieszkańców to osoby leżące, wymagające opieki, ale połowa jest dosyć sprawna fizycznie i intelektualnie. Namawiamy ich do twórczej pracy: piszą opowiadania, w ramach programu „Kultura dostępna” robimy warsztaty tradycji kaszubskich, a ostatnio zorganizowaliśmy konkurs na wspomnienia codzienności stanu wojennego.
Skąd bierzecie pieniądze?
– Dostajemy 70 procent emerytury lub renty mieszkańca, 30 procent zostaje mu na wydatki osobiste. Pozostałą kwotę dopłaca gmina. Dotacja jest wyliczana indywidualnie dla danego domu, po zestawieniu liczby mieszkańców i analizie wydatków z poprzedniego roku. Prąd, woda, gaz, śmieci, lekarstwa, opieka. W naszym domu ta kwota to miesięcznie 4000 złotych na osobę. Bez darczyńców byłoby ciężko. Kiedy pękła rura w jadalni, trzeba było na naprawę znaleźć pieniądze z zewnątrz. Kiedy zepsuła nam się sieć telefoniczna, internet i telewizja, szukałam sponsorów, pomogli też przy budowie kaplicy. Z zebranych środków kupujemy sprzęt, łóżka rehabilitacyjne. Jeśli chcemy poza podstawowym budżetem dać komuś prezent na imieniny czy urodziny, korzystamy ze wsparcia stałej grupy darczyńców.
A ile zarabia wasz personel?
– To niestety małe pieniądze. Raczej bliższe płacy minimalnej niż średniej krajowej. Pensje to oczywiście większość naszego budżetu. Chciałabym płacić więcej, ale musielibyśmy stale zwiększać liczbę miejsc w domu, zrobiłby się moloch.
Dlaczego tak jest? Wsparcie od gminy jest nierównomierne?
– Dotacja wzrasta wraz z liczbą osób, ale nie wszystkie koszty przyrastają proporcjonalnie. Czy osób jest 50, czy 60, raczej i tak wystarczy jedna biblioteka czy jeden psycholog, który pewnie zarobi więcej, ale będzie miał też więcej pracy. Można zrezygnować z niektórych etatów, ale to będzie kosztem opieki nad mieszkańcami. Ostatnie miesiące pokazały, jak ważna jest obecność psychologa, pielęgniarek, opiekunek.
Jeśli mieszkańców jest 80, dotacja jest dużo wyższa, łatwiej spiąć budżet, ale dom traci kameralny charakter. Na Zachodzie stawia się raczej na małe domy. Jesteśmy na polskie warunki nieduzi, ale niektóre programy unijne nas omijają, bo są przeznaczone dla domów do 45 mieszkańców.
Rozumiem, że mały dom był też bezpieczniejszy w czasie pandemii?
– Im więcej osób, tym łatwiej o masowe zachorowania, to jasne. Ale jest też drugi aspekt – duże domy mogły nie radzić sobie tak dobrze, bo są przyzwyczajone do stabilności finansowej, która wynika z liczby mieszkańców, przez co niekiedy nie mają doświadczenia w szukaniu sponsorów. Kiedy przyszła pandemia, okazało się, że wydatków na bezpieczeństwo jest dużo więcej niż zwykle.
U nas w marcu było jeszcze nieźle, na bieżąco zbierałam pieniądze od znajomych. W kwietniu sytuacja finansowa się pogorszyła, brakowało fartuchów dla personelu, przedmiotów higienicznych. Pierwszy raz w historii fundacji zrobiliśmy publiczną zrzutkę internetową na DPS.
Skąd ten pomysł?
– Namówiła mnie moja córka, Marianna. Miałam z tym problem – czy to nie jest naruszanie godności tych osób? Wolę zbierać bezpośrednio, rozmawiać z osobami, które mnie znają i wiedzą, kogo wspierają. Mówię im wprost, że potrzebuję pięć stów na filiżanki dla mieszkańców albo 50 paczek kawy na święta. Ale Marianna przekonała mnie, że jest wiele osób, które chcą pomóc, a nie wiedzą jak. Uzbieraliśmy połowę kwoty, 10 tysięcy, zbiórka stanęła w miejscu. Wtedy znana projektantka torebek wpłaciła brakujące 10. Radosny dzień!
DPS-y to trudny temat do fundraisingu?
– Od lat zbieram pieniądze choćby na wsparcie polskiej młodzieży ze Wschodu, ludzi z niepełnosprawnością intelektualną, rodzin z problemami. Najtrudniej było z pieniędzmi na DPS-y i kluby seniora.
Skąd ta różnica?
– Wspomaganie dzieci chorych albo w trudnej sytuacji jest w jakimś sensie spektakularne. Ktoś ufunduje stypendium i podopieczny skończy dzięki temu studia. Widać efekty. A starość nie jest efektowna. Odwracamy się od niej, obawiamy, nie widzimy jej, i to tak dosłownie, bo starsi ludzie zostają w domach. A przecież w każdym z nich można zobaczyć nie tylko swoją mamę, tatę, ale po prostu – siebie w przyszłości. Warto przyjechać do takiego miejsca jak u nas w Stawiskach, popatrzeć, że ci ludzie, tak samo jak my, mają plany i marzenia. Piszą, słuchają wykładu, wychodzą z domu, siadają na ławce, rozmawiają, słuchają muzyki, chcą patrzeć na kwiaty albo na zachodzące słońce. Różnica jest tylko taka, że może trochę trudniej im samodzielnie na tej ławce usiąść albo z niej wstać.
Wydaje mi się, że osoby starsze, nie tylko w DPS-ach, zostały dzięki pandemii w jakimś stopniu zauważone. Jakoś częściej o nich mówiliśmy.
– Chciałabym w to wierzyć. W ostatnich miesiącach przeprowadziłam przez telefon dużo spokojnych, długich rozmów. Do niektórych osób już od dawna, wstyd powiedzieć, nie miałam czasu zadzwonić... A raczej wydawało mi się, że nie mam czasu.
W marcu, po pierwszym ogarnięciu rzeczywistości wokół, po ustaleniu, gdzie jest rodzina, zrobieniu zapasów, śledzeniu wiadomości, wszyscy się trochę zatrzymaliśmy. Pojawił się czas na pomyślenie, co w życiu jest ważne. A ważny jest drugi człowiek.
Ten najbliższy, to jasne, ale też ludzie, których kiedyś spotkaliśmy.
Rozmawiałam z mężem, rodzeństwem, dziećmi, pierwszy raz od dawna w takim natężeniu. Oczywiście, w wielu rodzinach ten moment może być trudny, jak lustro, które los nam stawia. Dobrze, że mieliśmy okazję uważniej się sobie przyjrzeć, ale i równie uważnie spojrzeć na drugą osobę.
A czy noszenie maseczki jest taką uważnością? Bo nie chroni nas, tylko chroni innych przed nami samymi?
– Tak, bo nie wiem, czy komuś zaszkodzę, czy nie, i te maseczki są symbolem tej uważności. Choć niektóre moje koleżanki na samym początku pandemii śmiały się: „Oj, daj spokój z tą maseczką, przesada”.
Nie dziwi mnie to. Zauważyłem różnicę pokoleniową w reagowaniu na pandemię, i to w zupełnie inną stronę, niż można byłoby się spodziewać – 20- i 30-latkowe pouczali swoich rodziców.
– To prawda, młodzi ludzie szybciej wychwycili powagę sytuacji. Rozmawiałam ze znajomymi, którzy mają dorosłe dzieci. Wszyscy mówili to samo, że dostali reprymendę. Bardzo mnie to zastanawiało. Marianna robiła nam wymówki, że jesteśmy nieodpowiedzialni. Mamy dom z ogrodem i to powinno nam wystarczyć, więc po co w ogóle wychodzimy.
Jak to pani wyjaśni?
– Nie wiem właśnie! Pierwszy raz się zdarzyło, że dzieci dyscyplinowały swoich rodziców, żeby przestrzegali reguł, które narzuca sytuacja. Szczególnie na początku, kiedy te reguły nie były odgórnie zarządzone i wyjście z domu nie było złamaniem prawa, już wtedy nasze dzieci nas musiały upominać. Pan ma pomysł?
Mieliśmy ze znajomymi teorię, że państwa pokolenie składa się z ludzi, którzy młodość przeżyli w czasach przełomu, walczyli o wolność i bardzo z tej wolności się cieszyli, ale kiedy trzeba się zdyscyplinować i nie celebrować wolności, tylko po ludzku się podporządkować... Wtedy to, że się
– To może być jeden z tropów. Ja organicznie każdy rodzaj ograniczenia odrzucam z miejsca, żeby zaznaczyć swoją niezależność. Zawsze tak miałam. Że, OK, może tak trzeba, ale mnie nikt nie będzie mówił, co trzeba. Ja sama wiem, co trzeba.
Jakbym słyszał swoich rodziców.
– Miałam nawet taki spór parę lat temu z Marianną, jechałam jeden przystanek tramwajem i nie skasowałam biletu. Zrobiła mi taki wykład! „Co to za zachowanie, to są pieniądze wspólne, tramwaje, podatki. Wiem, że ty zawsze jeździłaś na gapę, bo to było modne, kiedy byłaś młoda, ale to jest niepoważne zachowanie i nie powinnaś!”.
Pani córka, Marianna Grzywaczewska, angażuje się w ruchy obywatelskie tak jak pani. Była inicjatorką ruchu Demokracja Ilustrowana, tego od znanego plakatu KONSTYTUCJA.
– Pamiętam, że raz występowałam na manifestacji w obronie konstytucji w Gdańsku, a Marianna akurat przyjechała z Warszawy. Spontanicznie rzuciłam taki okrzyk, niepotrzebny...
Pod adresem władzy?
– Tak. Nie byłam wulgarna, ale to był mocny tekst. Marianna powiedziała, że to jest język wykluczający i nie spodziewała się tego. Nie przyznałam jej wtedy racji, ale miała rację. Może my jako pokolenie jesteśmy bardziej zadziorni?
Czy można porównać czas pandemii do lat 80., jako dwie rewolucje w społeczeństwie? Dzisiejszą solidarność międzyludzką do tamtej dużej „Solidarności”?
– Porównałabym ją raczej do czasu stanu wojennego.
Tysiące stron napisano o strajku sierpniowym, o karnawale „Solidarności”, a nawet o ruchach opozycyjnych przed 1980 rokiem, ale dla mnie właśnie stan wojenny był czasem największej solidarności. Wymagała ona determinacji i wyrzeczeń ze strony osób, które pomagały uwięzionym, internowanym. Ukrywaliśmy się bardzo często u nieznajomych, u czyjegoś nauczyciela, wujka, cioci. Istniała cała siatka osób, które były gotowe przyjąć drugiego człowieka. Do tego dochodziło utrzymanie nas, bo nie wychodziliśmy z mieszkań, dostarczanie jedzenia. Nie zawsze to było proste. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się nierealne, że nie można pójść do sklepu i z miejsca kupić mięsa, chleba czy wody.
Właśnie z tegorocznej perspektywy to się wydaje bardzo realne! Stałem dziesiątki razy w kolejkach przed sklepami, gdzie wpuszczano tylko kilka osób ze względów epidemiologicznych. Dzwoniłem do Orlenu, czy już rzucili płyn dezynfekcyjny. Wymieniałem z kolegą na murku zakwas chlebowy. Daleki jestem od dramatyzowania, ale dla naszego pokolenia to pierwsze takie doświadczenie w życiu.
– Powiedzmy to sobie jasno, tegoroczna sytuacja zdarza się pierwszy raz w historii, a przynajmniej za mojego życia. Doświadczenie opozycji i „Solidarności” było jednak inne. Wydaje mi się, że w tej chwili nie ma Polaka, który nie byłby choć trochę zatroskany. Jeśli nie o innych, o naszą wspólną przyszłość, zdrowie, pracę, to o siebie i najbliższą rodzinę. Nie ma od tego ucieczki. Za czasów „Solidarności” skala zjawiska nie była wbrew pozorom aż tak olbrzymia. Ogromna część Polski była w tym nurcie, ale nie wszyscy. W 2020 roku mamy do czynienia z czymś ogólnoludzkim, na skalę światową.
I co z tym zrobimy?
– Nie mam wielkich nadziei, że to nas radykalnie zmieni. Ale coś w nas zostanie. Każdy może ten czas potraktować jako szansę od losu.
Oczywiście nie wiemy, ile jeszcze jest przed nami, kiedy zaraza wróci, nasili się. Nie wiemy, ile osób zachoruje, ile umrze, a ile jeszcze straci pracę. W tej sytuacji mówienie, że można wynieść z tego jakieś dobro, jest dosyć ryzykowne. Myślę natomiast, że dla setek tysięcy ludzi ważne może być małe poczucie sprawczości, że to, co ja zrobiłem, pomogło. Zaczynając od pań, które sprzątają, poprzez ekspedientki, lekarzy, a kończąc na najbogatszych Polakach, którzy podzielili się jakąś częścią swojego majątku. To może być budujące doświadczenie.
A na jakie pytania powinniśmy sobie odpowiedzieć?
– Czy zrobiłam wszystko, co mogłam? Wykorzystałam możliwości, poświęciłam czas, żeby zmniejszyć szkody, które przyniosła nam wszystkim ta epidemia? Czy w wymiarze indywidualnym zdałam egzamin?
Budujmy na nowo solidarność.