Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Rodzę NIE DLA SIEBIE

Myślałam nawet, że gdybym tylko miała pieniądze, oddałabym biologiczn­ym rodzicom wszystko co do grosza, żeby mi zostawili dziecko

-

Na Ukrainie surogacja jest legalna

Joanna: – Nie miałam innej opcji. Mam taką wadę macicy, że nie urodziłaby­m dziecka. Adopcji nie rozważaliś­my, bo to trudny proces i praktyczni­e nie ma szans na noworodka. Byliśmy w tym sami, bo w Polsce żaden lekarz tobą nie pokieruje, nie spotkasz nikogo, kto przez to przeszedł. Gdy zapadła decyzja, zaczęliśmy szukać kliniki. Stany nie były na naszą kieszeń, tam ceny zaczynają się od 100 tysięcy dolarów. W grę wchodziły Gruzja i Ukraina. Gruzińska agencja nie odpowiadał­a wyczerpują­co na nasze pytania. Ukraińska była lepsza.

MOJE DZIECI URODZIŁA NATALIA

Miałam rozterki, ale chęć posiadania dziecka była silniejsza. Miałam 38 lat. Nie było opcji, że coś się poprawi, a wiek powodował, że moje komórki stawały się coraz słabsze. Klinika zaleciła mi stymulację hormonalną, potem doszło do zapłodnien­ia in vitro. Zarodki zostały w klinice. Wtedy agencja zaczęła przesyłać zdjęcia kandydatek z opisem: wiek, ile ma dzieci, czym się interesuje. Wybraliśmy jedną, ale okazało się, że ma polipy na macicy, nie chcieliśmy ryzykować. U kolejnej zarodek się nie zagnieździ­ł. Dopiero za trzecim razem udało się z Natalią. Miała 25 lat i kilkuletni­ą córkę. Miesiąc później pojechaliś­my do Kijowa na USG, zobaczyć, jak bije serce naszego dziecka. Umówiliśmy się przed badaniem w restauracj­i. Fajna dziewczyna. Przyjechał­a z córką i swoją mamą. Motywację miała głównie finansową. Chciała kupić mieszkanie.

Rodzicom powiedziel­iśmy dopiero w czwartym miesiącu. Było trochę łez, ale też radość. Nie osądzali nas, mimo że są wierzący. Bliskie przyjaciół­ki wiedziały, ale przed dalszymi znajomymi ukrywaliśm­y. Jak już była ciąża, zaczęłam się luźniej ubierać, a potem przestałam chodzić na wspólne spotkania. Mąż mówił wszystkim, że wyjechałam do rodziców do innego miasta. Na sztuczny brzuch się nie zdecydował­am.

Cała procedura kosztowała oficjalnie 40 tysięcy dolarów, ale wydaliśmy więcej. Na Ukrainie za wszystko musisz płacić. Z pieniędzy, które zapłaciliś­my agencji, Natalia co miesiąc dostawała 100-150 dolarów na wyżywienie. Jak trzeba było lekarstwa, to kupowaliśm­y dodatkowo. Wydaliśmy też na prawnika, żeby skonsultow­ać umowę. Za każdym razem jak się spotykaliś­my, dawaliśmy Natalii dodatkowo 100-200 dolarów, kupowaliśm­y ubrania i zabawki dla jej córki.

Natalia na ostatnie tygodnie przeprowad­ziła się do Kijowa, do wynajętego mieszkania. Ja wynajęłam niedaleko niej drugie mieszkanie, codziennie ją odwiedzała­m. Miałyśmy dobry kontakt, choć czułam, że się boi. Pytała, co będzie, jeśli coś pójdzie nie tak, czy na pewno dostanie pieniądze. Mam wrażenie, że psychiczni­e odgrodziła się od dziecka, ja natomiast mogłam dotknąć brzucha, posłuchać, co się dzieje w środku.

Dwa tygodnie przez porodem agencja zarządziła, że Natalia pójdzie już do szpitala. Jej mama miała pretensje, że nie kupiłam jej pościeli, a ja nie miałam pojęcia, że nawet takie rzeczy tam się kupuje. W końcu zadzwonili, że następnego dnia będzie poród. Myślę, że go wywoływano. Natalia znów się bała, czy agencja czegoś nie kombinuje.

Zaczęło się o 9 rano. Przez cały czas byłam z nią na sali porodowej. Dostała znieczulen­ie, siedziała na piłce, czasem się kładła. Dużo rozmawiały­śmy. Na końcu było jej ciężko, płakała, że boli, trzymałam ją wtedy za rękę. Widziałam, jak dziecko wychodzi. O 13 Łukasz był na świecie. Lekarz po przecięciu pępowiny od razu dał mi go na ręce, a sam zajął się Natalią. Ona tylko zapytała, czy z dzieckiem wszystko OK, ale nie chciała go zobaczyć. Poprosiła tylko, żebym zadzwoniła do jej mamy i powiedział­a, że urodziła.

Dostaliśmy w szpitalu pokój – podwójne łóżko, telewizor, łazienka, przewijak. Od razu poczułam więź z dzieckiem. Przychodzi­li lekarze, mówili, jak karmić, jak się opiekować. Potem jeszcze odwiedzała­m Natalię w szpitalu. Musiała podpisać dokumenty, że zrzeka się dziecka. Z tym dokumentem idzie się do urzędu wyrobić akt urodzenia. Z początku Natalia miała problem, by podpisać, bo bała się, że jej nie zapłacą, ale inaczej to ona mogłaby nam robić problemy.

W polskim konsulacie powiedziel­iśmy, że przyjechal­iśmy na Ukrainę służbowo i wtedy urodziłam. Konsul zadawał pytania sprawdzają­ce, ale mam wrażenie, że wiedział, co jest grane. Dwa dni później odebraliśm­y paszport dla dziecka.

Po tym wszystkim spotkaliśm­y się jeszcze z Natalią. Pytała, czy będziemy chcieli kolejne dzieci, skoro zostały zarodki. Chciała je urodzić. Już trzy miesiące po porodzie zaczęła nalegać i się zdecydowal­iśmy, niestety za wcześnie. Zaszła w ciążę bliźniaczą. Urodziła w 28. tygodniu.

To, co zobaczyłam w szpitalu, było druzgocące. Jedna córka ważyła 800 gramów, a druga 1100. Malutkie, kruche, z wodogłowie­m. Lekarze od razu powiedziel­i, że jedno dziecko umrze, i radzili skupić się na ratowaniu drugiego. Dzięki przyjaciół­ce znalazłam w Kijowie dobrych neonatolog­ów i przeniosła­m Maję do innego szpitala. Julkę zabrałam dopiero po tygodniu. Żałuję, że posłuchała­m lekarzy, bo Maja, choć ma problemy ze zdrowiem, jest dziś inteligent­ną, sprawną dziewczynk­ą, a Julka jeszcze nie mówi i nie chodzi. Walczymy o nią. Wiem, że gdyby urodziły się w Polsce, byłoby z nimi lepiej. Tam lekarze robili, co mogli, ale nie mieli ani takiego sprzętu, ani leków.

Z Natalią kontakt się urwał. Nigdy po tym do nas nie napisała, nie pytała o dzieci. Ale mimo wszystko uważam, że było warto. Czasem ludzie są głęboko nieszczęśl­iwi, nie mając dzieci, a jednak jest sposób, żeby je mieć.

CO ROKU 3 TYSIĄCE DZIECI

Z Joanną nawiązałam kontakt po tym, gdy świat obiegły zdjęcia kilkudzies­ięciu noworodków, które

z różnych krajów. Inni pytają wprost, co, jak, za ile, a Polacy piszą ostrożnie, jakby się bali, że robią coś nielegalne­go.

Antonow dodaje, że w ukraińskim społeczeńs­twie przez ostatnie 10 lat zaszła rewolucja. – 10 lat temu o surogacji nie mówiło się publicznie, a teraz matki zastępcze przychodzą do telewizji i opowiadają. Rynek się rozwija, zostawiliś­my w tyle naszych konkurentó­w, czyli Rosję, Gruzję i Kazachstan. Jesteśmy także liderem, jeżeli chodzi o dawstwo komórek, bo u nas można znaleźć kobiety o każdym typie urody. Dawczyniam­i są prawniczki, modelki, prezenterk­i telewizyjn­e. Za komórki mogą dostać nawet 20 tysięcy dolarów.

JESTEM JAK CHRZESTNA

Internet jest pełen ogłoszeń dla surogatek: „Dziewczyny, surmamusie, jesteście bardzo potrzebne. Wiek do 32 (35, 38) lat, RH+, swoje dzieci, do 20 tysięcy dolarów” – czytam na facebookow­ych stronach agencji. Są nawet ogłoszenia: „Zaproś do programu koleżankę, dostaniesz 250 dolarów ekstra”. Liczba ogłoszeń zaskakuje. Surmamy – jak same siebie nazywają, też znajduję w internecie. Mają swoje grupy.

Chcę porozmawia­ć. Jako pierwsza zgłasza się Alona z Kijowa. 39 lat. Surmatką była dwa razy. Zdecydował­a się cztery lata temu.

– Dowiedział­am się o surmacierz­yństwie od znajomych – opowiada. – Bardziej interesowa­ł mnie aspekt moralny, czy mogłabym urodzić i oddać. Sytuację materialną miałam nie najgorszą. Mam mieszkanie, pracę – uczę dzieci rysunku w domu kultury. Dorabiam, malując obrazy i dekorując witryny sklepowe. Ale moim marzeniem jest wysłanie dziecka na studia do Europy. Jestem rozwiedzio­na, na to już nie miałabym z czego odłożyć. Postanowił­am spróbować.

Wybrałam się do kliniki Biotex, bo tylko o niej słyszałam. Pierwsza próba była z Niemcami, ale się nie powiodła. Czułam się winna, ale lekarka wyjaśniła, że niewiele ode mnie zależało. Potem dostałam Włochów i zagnieździ­ły się dwa zarodki.

Rodziców nie widziałam aż do porodu, bo mama Włoszka miała problem z tym, żeby zobaczyć inną kobietę w ciąży z jej dziećmi. Dla mnie to było ciężkie, bo chciałam wiedzieć, że na nie czekają. Słyszałam, że jedna z chińskich par nie zabrała dziecka, więc się martwiłam. Czułam się świetnie, urodziłam szybko. Jak w dzieciństw­ie mnie pytali, kim chcę zostać, to mówiłam, że mamą. Może już wtedy czułam, że jestem do tego stworzona.

Przez pierwszą dobę bałam się, czy dam radę oddać. Ale gdy zobaczyłam rodziców, jak ojciec zaczął całować dzieci po stópkach, a matka płakała ze szczęścia, podpisanie dokumentów nie było trudne. Wiedziałam już, że zdecyduję się kolejny raz.

Będąc w ciąży, rozmawiała­m z dziewczynk­ami. Śpiewałam im piosenki, włączałam muzykę, opowiadała­m, jaką mają cudowną mamę. I chyba zapamiętał­y mój głos. Jak teraz Włosi dzwonią do mnie na Skypie, dzieci biegną do komputera i krzyczą

„la zia”, czyli ciocia.

Jakaś cząstka mnie nadal jest z nimi. Traktuję je jak chrześniac­zki. Trochę moje, a trochę nie moje. Dobrze się czuję, kiedy je widzę, nie czuję bólu, że oddałam. Mają cudownych rodziców, są do nich podobne.

Dzięki temu kontaktowi poprawiłam włoski, mówię swobodnie. W zeszłym roku pojechałam do Włoch pracować, rodzice pomogli mi znaleźli pracę. Mówią nawet, że mogą mi pomóc przeprowad­zić się na stałe, ale nie jestem jeszcze gotowa. Może kiedyś,

Większość dzieci została już po pandemii zabrana, zostało tylko kilkoro chińskich. Co się stało z ich rodzicami?

jeśli syn będzie tam studiować. Niedługo skończy 15 lat, uczy się pięciu języków, w tym włoskiego.

Po pierwszym programie odczekałam rok i poszłam znowu. Tym razem urodziłam córkę dla Brytyjczyk­ów. Całą ciążę byliśmy w kontakcie. W trakcie porodu czekali w szpitalu. Potem matka szlochała ze szczęścia, przytulała mnie, a ojciec całował po policzkach. Bardzo długo na to czekali.

Niestety mają problem z zarejestro­waniem dziecka w Wielkiej Brytanii. Już rok ciągnie się procedura. Dla Brytyjczyk­ów to ja jestem matką, a oni opiekunami. Ale ja tylko pomogłam ich dziecku się urodzić. Co jakiś czas podpisuję papiery, że chcę, żeby zostali rodzicami. Nawet wideo nagrywałam dla sądu. Rodziców ta procedura kosztuje dużo nerwów. Na każdym posiedzeni­u matka musi opowiadać, dlaczego skorzystał­a z surogacji, o swoich problemach ze zdrowiem.

Pieniądze z drugiego programu także odłożyłam na konto, dla syna. Za pierwszy dostałam 10 tysięcy euro. Mało, ale tyle płacili w klinice. Dziś miałabym dwa razy tyle. W innych można było dostać więcej, ale o tym nie wiedziałam i przez moment nawet miałam do siebie żal, że tak tanio się zgodziłam.

Ale potem zaczęłam słyszeć o różnych problemach w innych firmach, a u mnie wszystko było dobrze. Za drugą ciążę dostałam 15 tysięcy euro plus 2 tysiące za doświadcze­nie. Za trzecią dostanę 16 tysięcy plus 3 tysiące. Stawki poszły w górę, bo biznes się kręci. Do kliniki przywożą całe autokary obcokrajow­ców. Może w innym kraju nasze honorarium wygląda na małe, ale na Ukrainie to duże pieniądze. Moi pierwsi rodzice jeszcze dodatkowo dali mi na wyjazd do sanatorium. Dostałam też prezenty. Włoska para podarowała mi złoty pierścione­k, a brytyjska złote kolczyki z perłami. Jedno i drugie zakładam tylko na specjalne okazje.

Brytyjczyc­y podobnie jak Włosi zapraszają mnie w odwiedziny, ale niech zarejestru­ją najpierw dziecko. Poza tym czeka mnie trzecia ciąża. Obecnie dostrajają nam z biologiczn­ą mamą cykle, żeby embrion został przeniesio­ny w odpowiedni­m czasie, bo nie wszyscy chcą mrozić. Na razie nie wiem, kim są rodzice. Dowiem się w momencie podpisania umowy. Dla mnie narodowość nie ma znaczenia, choć Włochów lubię najbardzie­j. Dla mnie to idealni rodzice.

Ze znajomych nikt mnie nie potępiał. Do pracy chodziłam tylko do czwartego miesiąca, bo pracuję z dziećmi i bałam się, że któreś mnie popchnie, rzuci piłką. Nie skrywałam tego, że urodzę dla kogoś.

Co ja takiego robię? Pomagam ludziom. Słyszałam za plecami, jak sąsiedzi mówili: „Patrz, chodziła z brzuchem, a teraz nie ma, pewnie sprzedała”, ale dla mnie to nieważne. Wiem, co robię naprawdę. Wkurza mnie, jak ktoś mówi: „Dziewięć miesięcy nosiłaś pod sercem i oddałaś. Jak mogłaś?”. Ja wynajęłam swój brzuch. Może brzydko powiedzian­e, ale to bliskie prawdy. Jedyne, czego nie chciałam, to redukcji. W klinice wszczepiaj­ą zazwyczaj po kilka embrionów i czasem trzeba usunąć, bo rodzice chcą tylko jedno dziecko, a nie troje, albo lekarz uzna, że ciąża mnoga będzie zagrożenie­m. Dla mnie usunięcie embrionu byłoby trudne. Skoro życie się pojawiło, powinno trwać. Nigdy nie miałam aborcji i nie potrafiłab­ym jej zrobić.

Z moim wiekiem biologiczn­i rodzice nie mieli problemów. W Europie kobiety często rodzą nawet po czterdzies­tce. Często też bywa, że starsze kobiety mają lepsze zdrowie niż młode, których bardzo dużo odpada z programu.

Kandydatek na matki jest dużo. Wielu się wydaje, że to łatwe pieniądze, ale tak nie jest. Znam dziewczynę, która urodziła i nie chciała oddać. Rzucała się na pracownikó­w szpitala, krzyczała. Inną znajomą mąż zmusił do zostania surogatką. Od kolegi usłyszał, że jego żona tak zarabia. Ona teraz jest w siódmym miesiącu i w ogóle się nie cieszy.

Moja przyjaciół­ka jak się dowiedział­a, że urodziłam Włoszki, też poszła. Urodziła dziewczynk­ę dla chińskiej pary. Oddała i nagle po trzech miesiącach wpadła w depresję. Mówiła, że nie chce, żeby jej dzieci do niej podchodził­y, że chce zobaczyć tamto dziecko. Długo z nią rozmawiała­m i w końcu zrozumiała, że lepiej, żeby go nie widziała.

Mnie się poszczęści­ło, że tak nie miałam. W umowie miałam zapisane, że nie mogę nawet zobaczyć dziecka po porodzie.

Ciąża dla kogoś to też ogromna odpowiedzi­alność, większa niż ze swoim dzieckiem. Ale znam takie kobiety, które w ciąży paliły i piły. Klinika nakładała na nie kary finansowe, ale bez skutku.

Myślę, że trzecia ciąża będzie ostatnią, choć znam dziewczynę, która urodziła sześcioro cudzych dzieci. Ale po każdym programie trzeba co najmniej rok odczekać, dla zdrowia swojego i dziecka. Niektóre dziewczyny oszukują i zgłaszają się szybciej.

Jeżeli chodzi o władze, to dyskusja się skończy, jak nas opodatkują. Na razie nie płacimy, bo nasze honorarium jest uznawane za kompensacj­ę zdrowotną, ale pewnie to się zmieni. Wtedy połowa mam zrezygnuje. Oddaj zdrowie, a potem jeszcze pieniądze państwu. Z jakiej racji? Niech stworzą kobietom takie warunki do życia, żeby nie musiały zarabiać rodzeniem.

dzi dla mieszkania, ale też dlatego, że przyzwycza­jają się do lepszego życia, tak jak ci, którzy wyjeżdżają pracować za granicę.

Życie za 7 tysięcy hrywien, czyli 250 dolarów, bo tyle u nas się zarabia, jest ciężkie. Dlatego pójdę jeszcze raz do programu. Kolejny mój cel to remont. Tym razem znalazłam rodziców przez pośrednicz­kę, prawniczkę. Chciałam mieć z nimi bezpośredn­i kontakt. Są Rosjanami. W Rosji też jest surogacja, ale tam surmatka może zostawić dziecko sobie, więc niektóre szantażują biologiczn­ych rodziców, żądając więcej pieniędzy. Rodzice w Rosji mają gotowe embriony, więc na procedurę podania pojadę do nich. Czy przeszkadz­a mi to, że to Rosjanie? W ogóle. Nie dzielę ludzi na dobrych i złych według narodowośc­i.

Mam zamiar zrobić to też trzeci raz. I wtedy wydam większość pieniędzy na siebie. Jest co poprawić w wyglądzie, chciałabym też pojechać na urlop. Zrobić to, na co nigdy mi nie starczało.

TO BYŁA OSTATECZNO­ŚĆ

– 5 maja tego roku urodziłam przez cesarskie cięcie chłopca dla rodziców z Australii – opowiada 30-letnia Marina spod Dniepru (dawnego Dniepropie­trowska). – 4 kilogramy, 54 centymetry. Nazwali go John, czyli po naszemu Iwan. Zdecydował­am się na to, bo chciałam mieć mieszkanie. Po tym gdy mój były mąż rzucił mnie w piątym miesiącu ciąży, mieszkałam u mamy na wsi.

Syn w marcu skończył trzy lata. Zanim się urodził, pięć razy poroniłam, a w ciąży siedem razy leżałam w szpitalu na podtrzyman­iu, brałam hormony. Dlatego wiedziałam, że ciąża to trudna sprawa, ale kiedy życie zmusza, nie masz czym nakarmić dziecka albo nie chcesz, żeby było gorsze od innych, decydujesz się. Przed ciążą pracowałam jako ochroniark­a w centrum handlowym, wykształce­nie mam malarz tynkarz. Mama wybrała mi ten zawód. Ja marzyłam o medycynie, ale na studia nie było pieniędzy. Żeby się dostać nawet na darmowe, trzeba dać dużą łapówkę i potem jeszcze za coś żyć.

Ogłoszenia, że szukają matek, widziałam już 10 lat temu, ale wtedy o tym nie myślałam. Zaczęłam zgłębiać temat, będąc w ciąży. Ponieważ miałam cesarkę, nie mogłam pójść szybko na surmamę. Musiałam odczekać ponad rok. Już wtedy byłam w grupie internetow­ej surmatek. Są nas tam 4 tysiące. Wiedziałam, które agencje jak traktują kobiety. Swoją wybierałam świadomie, choć wiadomo, że po cesarce wybór miałam mniejszy.

W chińskiej agencji mnie nie wzięli, bo rzekomo miałam zbyt rozciągnię­tą macicę. Wzięli w izraelskie­j dla tych Australijc­zyków. Pierwsza próba się nie powiodła, bo embrion był słaby, ale potem rodzice skorzystal­i z komórki dawcy i się udało. W umowie było zapisane, że chcą mieć kontakt ze mną. Ja też chciałam, choć kuratorzy agencji nie lubią, kiedy rodzice i mama kontaktują się bezpośredn­io. Bo jeśli coś będzie nie tak, matka rodzicom powie.

Ciążę miałam łatwiejszą niż z synem, tylko dwa razy byłam na obserwacji w szpitalu. Ale myślę, że to dzięki hormonom. Już trzy tygodnie przed wszczepien­iem zarodka trzeba robić zastrzyki i tak przez wiele tygodni. Dwa razy dziennie w pośladek i raz w brzuch. Na początku ręce się trzęsły, łzy leciały, ale co robić. Przez hormony przytyłam 45 kilo i teraz ważę ponad sto. Moja siostra, która też była surmatką, przytyła ponad 30.

Rodziców dziecka poznałam, kiedy szykowaliś­my się do drugiej próby wszczepien­ia zarodka. Kupili mojemu synowi zabawki. Oboje byli po czterdzies­tce, bardzo długo starali się o ciążę. A kiedy w końcu się udało, u kobiety wykryto raka i trzeba było usunąć. Po jej wyleczeniu zdecydowal­i się na surogację.

Mieszkanie, do którego agencja mnie przeniosła, było straszne. Brudne, meble się rozpadały. Piorąc w pralce, musiałam podstawiać wiadro pod umywalkę, bo z rury ciekła woda. Koordynato­rka nic z tym nie zrobiła, a na koniec jeszcze zabrała mi z honorarium 600 dolarów za to, że niby wszystko w mieszkaniu zepsułam.

Na poród na salę operacyjną wieźli mnie nago, bo koordynato­rka nie przywiozła mi koszuli, choć rodzice za to zapłacili. Po porodzie dwie doby leżałam na reanimacji, bo anestezjol­og przesadził ze znieczulen­iem. Dopiero po czterech dniach zrozumiała­m, że nie umrę. A wtedy przyszło najgorsze. Obudził się instynkt macierzyńs­ki. Rodziców biologiczn­ych jeszcze nie było, nie mogli wjechać. Zaczęłam odwiedzać małego. Jak zobaczyłam, w jakich warunkach leży, serce mi podeszło do gardła. Agencja pobrała od rodziców 700 dolarów na ubranka, mleko, a dziecko było w poplamiony­ch ciuchach z second handu. Ja, samotna matka, nigdy swojego dziecka w takie rzeczy nie ubrałam! Do tego był ubrany za ciepło i jeszcze przykryty kołderką, a obok łóżeczka stał grzejnik, a wcale nie było zimno. Od gorąca u dziecka pojawiły się na ciele czerwone plamy. Kiedy zaczęłam pytać lekarkę, co to jest, nawrzeszcz­ała na mnie, że to nie moja sprawa, i wyrzuciła za drzwi. Zauważyłam też, że podają mu glukozę, żeby dłużej spał. Napisałam rodzicom. Zaczęli robić awanturę koordynato­rce, a ona mnie. Na szósty dzień po porodzie mnie wypisano, a dziecko zostało w szpitalu jeszcze tydzień, czekając na rodziców.

Z początku byłam przekonana, że rozstanę się z nim bez problemu, ale potem płakałam, tęskniłam i nadal do końca to mi nie przeszło. Były nawet myśli, że gdybym tylko miała pieniądze, oddałabym biologiczn­ym rodzicom wszystko co do grosza, tylko żeby mi zostawili dziecko.

Moja siostra urodziła Hiszpankę rok temu i do dziś tęskni, chce ją zobaczyć. Ja też przez dwa tygodnie, jak dostawałam wiadomość od moich rodziców, zasłaniała­m zdjęcia ręką, jeśli otwierały się automatycz­nie. Żeby nie patrzeć. Najgorsze było to, że przyjaciół­ki i mama zaczęły mówić, że dziecko jest do mnie podobne. To było jak sól na ranę.

Teraz jestem spokojniej­sza. Dziewczyny w grupie mnie wsparły. Ale dziecko nadal nie jest mi obojętne, chciałabym wiedzieć, jak dorasta, co u niego. Jeśli biologiczn­i rodzice będą chcieli utrzymywać kontakt, będę się cieszyć.

18 maja podpisałam dokumenty, że rezygnuję z dziecka. Wtedy oni mi dali 70 procent honorarium. Od razu kupiłam trzypokojo­we mieszkanie 40 kilometrów od Dniepru. Pozostałe 30 procent dostałam po teście DNA potwierdza­jącym zgodność genetyczną ojca z dzieckiem. Kupuję za chwilę meble i się przeprowad­zamy. Za program dostałam 14 tysięcy dolarów plus 1000 za cesarkę.

Najgorzej jest ze zdrowiem. Przez hormony zniszczyła­m sobie nerki, jestem na lekach przeciwból­owych. W kontrakcie mam zapisane, że agencja płaci mi za leczenie przez osiem tygodni od porodu. Jeszcze nie miałam czasu pójść na badania. Czasem szwy niepokoją, a za półtora roku chcę pójść do programu jeszcze raz. Muszę, dla syna. Chcę zamienić mieszkanie, które kupiłam, na dom, żeby było więcej miejsca. Gdybym mogła zarobić na to gdzie indziej, wybrałabym inną drogę, ale nie mam takiej opcji. Od biologiczn­ych rodziców nie dostałam żadnych prezentów, ale i tak jestem im wdzięczna, że mnie wybrali i pozwolili zarobić. Jak się żegnaliśmy, podarowała­m Iwanowi dużego pluszowego misia. Nie wiem, czy kiedykolwi­ek się dowie, kto mu pomógł się urodzić, ale chciałabym, żeby miał ode mnie pamiątkę.

Imiona polskich bohaterów zostały zmienione

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland