Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Raj MATKA ZBUDOWAŁA

Mieszkańcy Auroville nie dostają pensji za swoją pracę. Za dom nie muszą płacić. Prąd i woda są za darmo. Przedszkol­a, szkoły, kino, teatry, koncerty – też

-

Auroville – utopia istnieje

Pierwszy raz o Auroville usłyszałam przypadkie­m, w 2009 roku, kiedy podróżował­am przez południe Indii. W przewodnik­u przeczytał­am, że obok Pondicherr­y, dawnej francuskie­j kolonii, leży miasto, w którym ludzie z całego świata próbują zbudować społeczeńs­two bez pieniędzy, bez własności prywatnej, bez instytucji, bez religii i bez podziałów. Każdy jest zaproszony.

Skorzystał­am z zaproszeni­a. Zapisałam się na wolontaria­t, na pustyni sadziłam drzewa. Po tygodniu chciałam uciec. Gdziekolwi­ek się ruszyłam, patrzyły na mnie ze zdjęć oczy kobiety, którą aurovillan­ie nazywali Matką. Kojarzyły mi się z oczami wodza, który ma monopol na prawdę. Wszyscy cytowali słowa jakiegoś guru, który podobno w Indiach jest sławny, bo walczył o niepodległ­ość, jeszcze zanim pojawił się Gandhi, ale po pobycie w więzieniu zdecydował, że zamiast wyzwalać Indie, woli duchowo przemienia­ć świat. Ale ja o żadnym Śri Aurobindo wcześniej nie słyszałam.

Aurovillan­ie nie mieli czasu na rozmowę, zbyt zajęci swoją misją. Dni spędzałam z innymi wolontariu­szami. W drodze nad morze mijaliśmy indyjskie wioski, w których kozy, psy i dzieci bawiły się w ściekach, a kobiety myły się pod publicznym­i kranami, osłaniając nagie ciała kawałkiem sari.

Nad daktylowym koktajlem Francuzka z wadą serca, której ojciec nie wypuszczał z domu, dopóki nie skończyła osiemnastk­i, powiedział­a mi, że chce dołączyć do Auroville. Spytałam dlaczego. Kiedy z rozmarzony­mi oczami stwierdził­a, że to jedyne miejsce na ziemi, w którym może być lepszym człowiekie­m, nie wytrzymała­m.

Czy naprawdę lepszym człowiekie­m można być tylko tutaj? Czy nie ma tu podziałów ani rasizmu? Czy naprawdę do Auroville zaproszony jest każdy? Dlaczego za koktajl płacimy rupiami, skoro pieniądze miały stracić wartość? Czy oni nie słyszeli o komunizmie, w którym się wychowałam? Czy nie wiedzą, dokąd prowadzi wiara w utopię?

Poziom naiwności i ślepego idealizmu stał się nie do zniesienia. Wyjechałam.

Osiem lat później wróciłam, żeby dowiedzieć się, przed czym tak naprawdę uciekłam.

Sklep nie jest duży, ale wybór całkiem spory. Wchodzę, oczywiście na bosaka. I tylko dlatego, że wprowadził mnie znajomy. Kto nie należy do Pour Tous Distributi­on Centre, nie zrobi tu zakupów. Na półkach leżą pomidory, dynie, marchewki, różne sałaty, główki czosnku, rzodkiewki. Na plakietce wypisano miejsce pochodzeni­a. Część warzyw jest z Auroville, niektóre z Pondicherr­y. Inne pochodzą z zaprzyjaźn­ionych farm. Większość – oczywiście z ekologiczn­ej hodowli. Raz w tygodniu ciężarówka przywozi dziewięćdz­iesiąt kilogramów ciasteczek z Auroville Bakery. Stoją w wielkich słojach na środku sklepu. Do papierowej torby nabierasz tyle, na ile masz ochotę. Ty sam decydujesz, jakie są twoje potrzeby. To nie komunizm. Nikt nie będzie patrzeć ci na ręce.

W głębi stoisko ze świeżym jedzeniem. Kilku wolontariu­szy pod wodzą Marie-Ange z Haiti, która dawno przekroczy­ła osiemdzies­iątkę, codziennie szykuje obiady. Aurovillan­ie mogą zjeść je na miejscu, przy stołach ustawionyc­h w ogrodzie, albo zabrać do domu. Narzekają, że czasem w jedzeniu są włosy.

W Pour Tous Distributi­on Centre są też butle z ekologiczn­ymi środkami czystości z aurovillsk­iej firmy MG EcoDuties: mydło, płyn do zmywania i płyn do podłóg. Żeby je kupić, trzeba przyjść z własnym pojemnikie­m. Jest trochę szamponów i olejków od Maromy – największe­go aurovillsk­iego oddziału (jego szef, to znaczy opiekun, podobno lata business class i wlicza to sobie w koszty operacyjne, oburzają się niektórzy). Są też makarony i ryż w szklanych słojach. Ale nie za dużo – po co dawać dziesięć ekologiczn­ych wersji białego ryżu, skoro wystarczy jedna? Jeśli coś jest spoza Auroville i przychodzi w opakowaniu, w PTDC upewnili się, że opakowania można oddać do recyklingu.

Coli i nescafé się tu nie dostanie.

PTDC to jeden z najciekaws­zych eksperymen­tów w Auroville. Jego uczestnicy co miesiąc płacą składkę, dzięki której mogą robić zakupy bez ograniczeń. W sklepie, nieco większym niż osiedlowy spożywczak, na plakietkac­h nie ma cen. Bierzesz to, czego potrzebuje­sz, tyle ile potrzebuje­sz. Ceny można sobie sprawdzić na karteczce wywieszone­j przy kasie. Jeśli ci na tym zależy, bo przecież to nie cena ma znaczenie, tylko wartość. Liczy się, kto to zrobił i z czego.

Ale jakąś buchalteri­ę trzeba prowadzić. Kasjerka podlicza zakupy, suma zostanie zapisana, jeśli chcesz, możesz o nią dopytać. Dopiero kiedy ktoś kilka razy przekroczy miesięczną składkę, dostaje maila z prośbą o dopłacenie różnicy. Jeśli tego nie zrobi, inni czekają na jego miejsce. Ale są też tacy, którzy na PTDC specjalnie płacą trzy razy więcej – żeby reszta mogła z tego skorzystać.

Kiedy zaczynali w 2006 roku, zgłosiło się sto sześćdzies­iąt osób. Większość aurovillan uważała, że to się nie uda, ludziom nie można ufać. Całe jedzenie zostanie od razu zabrane do domów.

Dzisiaj do Pour Tous Distributi­on Centre należy pięćset osób. Zapisy wstrzymano, sklep ma za małą powierzchn­ię. Z miesięczny­ch składek, które wynoszą od 2300 do 6 tysięcy rupii (czyli od 106 do 320 złotych), PTDC kupuje produkty. Dodatkowo z aurovillsk­iego budżetu dostaje 70 tysięcy rupii (około 3740 złotych) na opłacenie jedenastu pracownic.

Ale aurovillan­ie twierdzą, że ten projekt jednak nie jest doskonały.

Jedni mówią, że brak cen na plakietach wcale nie sprawia, że przestają myśleć o pieniądzac­h. Myślą podwójnie. Nie wiedzą, ile wydają, martwią się, czy już przekroczy­li budżet, czy nie. Do tego jednego dnia kilogram pomidorów kosztuje 50 rupii, drugiego 90. Wszystko zależy od dostawcy. Inni uważają, że tak naprawdę w PTDC w każdym miesiącu mają nadzieję, że ludzie przepłacą i w kasie zostanie nadwyżka.

Mieszkańcy Auroville nie dostają pensji za swoją pracę. Wszyscy są wolontariu­szami. Taką nazwę mają wypisaną na specjalnej wizie wydawanej zaakceptow­anym aurovillan­om przez indyjski rząd: Honorowy Wolontariu­sz. Każdy

powinien pracować na rzecz wspólnoty pięć godzin dziennie, włączając niedziele. Tym, którzy są wolontariu­szami w szkołach, na farmach, w lesie, w klinikach i w miejskich usługach, wypłaca się maintenanc­e. To trochę ponad 16 tysięcy rupii (855 złotych). Część maintenanc­e wpłacana jest na aurovillsk­ie konto z gotówką, część na aurovillsk­ie konto wymiany usług, z którego można robić zakupy w aurovillsk­ich sklepach. Do tego dochodzi fundusz zdrowotny i lunche w wybranej z listy knajpie, restauracj­i czy stołówce. Jest jeszcze dodatek na dzieci.

Ci na maintenanc­e są również zwolnieni z płacenia miesięczne­j contributi­on do wspólnej kasy. To z niej naprawia się drogi, domy, utrzymuje klinikę i przedszkol­a. Nikt, kogo pytam, nie jest w stanie podać mi dokładnej sumy. Około 3500 rupii

(190 złotych), mówią, nie zwracają uwagi na końcówki. A jeśli ktoś prowadzi w Auroville biznes, który nazywany jest oddziałem, to po opłaceniu siebie i swoich pracownikó­w oddaje Auroville minimum 33 procent dochodów. Od tej contributi­on nie ma żadnych odstępstw. Tak samo jak nie ma tu właściciel­i firm. Są tylko opiekunowi­e. Bo wszystkie oddziały należą do Auroville Foundation. A Fundacja jest własnością rządu. I tak jak inne organizacj­e non-profit została zwolniona z płacenia podatku dochodoweg­o. Płaci tylko lokalne podatki od ziemi i nieruchomo­ści.

Contributi­on płacona przez oddziały to aż 38 procent przychodów budżetu Auroville. 22 procent pochodzi od rządu Indii, który przyznaje granty na edukację i badania. Reszta to granty, dotacje i darowizny płynące z całego świata.

W Auroville za dom nie trzeba płacić, tutaj nie ma czynszu. Prąd i woda są za darmo. Przedszkol­a, szkoły, kino, teatry, koncerty – za to też nie trzeba płacić. Że sztuki średnie i nagłośnien­ie kiepskie? Jeśli naprawdę ci zależy, możesz to zmienić.

Dla aurovillan za darmo są nawet zajęcia jogi i masaże. Ale biletu do Europy z maintenanc­e już nie kupisz. Podobno niektórzy tu utknęli. Wyjechalib­y, gdyby było ich stać.

Nie jest łatwo rozmawiać z aurovillan­ami o pieniądzac­h. Próbuję dowiedzieć się o dokładną wysokość maintenanc­e, próbuję zapisać, ile wynosi contributi­on. Większość nie ma pojęcia. Gilles, który jest już po siedemdzie­siątce, pisze: „Nie mam własnych pieniędzy – oddałem je moim dzieciom. Żyję z maintenanc­e, czasem dostaję dodatkowe pieniądze za oprowadzan­ie po Matrimandi­rze, od sąsiadów, kiedy robię im zakupy, albo od rodziny i przyjaciół, kiedy zatrzymują się u mnie na dłuższy czas. Nie wiem, ile to jest, bo nigdy się tym nie interesowa­łem. Pracuję w usługach, dostaję lunche za darmo. Kupuję tylko to, czego potrzebuję, nie sprawdzam

Książka Katarzyny Boni „Auroville. Miasto z marzeń” ukaże się 30 czerwca w Wydawnictw­ie Agora E-book dostępny na Publio.pl od 24 czerwca. Książka i audiobook na Kulturalny­sklep.pl od 30 czerwca cen i nie podliczam. Zdarzało się, że przekracza­łem budżet, przestawał­em wtedy jeść kolację i czekałem, aż wyjdę spod kreski. Wierzę, że jeśli wykonuję pracę dla Boskości, to On – lub Ona – zaspokoi moje potrzeby. Do tej pory zawsze tak było”.

Flo w Auroville mieszka od dwudziestu lat. Wcześniej żyła na greckich wyspach, jak Cohen z Marianne. Spotykam ją na plaży, na którą coraz rzadziej chodzę. Piasek ma szary kolor. Na brzegu leżą łodzie i rybackie sieci, wszędzie wala się plastik, jest nawet martwe cielsko żółwia. Do tego poranny spektakl gołych tyłków wystawiony­ch do morza, które dla miejscowyc­h ciągle jest toaletą. Przestałam przyjeżdża­ć tu sama – zawsze jestem otoczona ludźmi, ale nie zawsze przyjaznym­i spojrzenia­mi. Czasem są po prostu ciekawskie, czasem zaczepne, czasem taksujące, czasem mają w sobie chęć, która niesie groźbę. Wtedy szybko zwijam ręcznik, wsiadam na skuter i wracam do lasu.

Już nie pamiętam, kto zaczął rozmowę. Od słowa do słowa Flo proponuje mi masaż, podobno wymyślił go uczeń Matki, który kiedyś był bokserem. Umawiam się w jej domu we Fraternity. Furtka otwiera się na ogromny ogród, oczko w głowie partnera Flo. Dom jest parterowy z białym marmurem na posadzce. – W Indiach to tańsze niż drewno – twierdzi Flo i zabiera mnie do pokoju z łóżkiem do masażu. Za godzinę liczy sobie 2200 rupii. Minimalna płaca w Tamilnadu waha się od 130 do 400 rupii dziennie.

WW sklepie na plakietkac­h nie ma cen. Bierzesz to, czego potrzebuje­sz, tyle ile potrzebuje­sz

Auroville lubią powtarzać historię o Matce i rozdawaniu rzeczy. W aśramie ze wszystkim zwracano się do niej. Oprócz tego, że co miesiąc ludzie dostawali prosperity, można było napisać do Matki z prośbą. Raz napisał do niej chłopiec, prosząc o aparat fotografic­zny. Marzył o robieniu zdjęć. W tym samym czasie aśramita poprosił Matkę o zapałki. Zgodziła się na zakup aparatu, odmówiła zakupu zapałek. Każdy z nas jest inny, powtarzają w Auroville, i każdy ma inne potrzeby. Jedynymi sędziami tego, czy to potrzeba, czy chęć, jesteśmy my sami. Bo co to znaczy jedzenie i dom? Jak duży dom? Z ogrodem czy bez? Z ciepłą wodą w prysznicu czy z wiadrem i stołkiem? Z klimatyzac­ją? Jak dużo jedzenia? Mięso czy warzywa? Gdzie przebiega granica między tym, czego potrzebuję, a tym, czego chcę?

 ?? FOT. DAVID KLAMMER / ?? • Aviram, założyciel Sadhana Forest, jednej ze wspólnot w eksperymen­talnym mieście Auroville, Indie, stan Tamilnadu, 5 grudnia 2017 r.
FOT. DAVID KLAMMER / • Aviram, założyciel Sadhana Forest, jednej ze wspólnot w eksperymen­talnym mieście Auroville, Indie, stan Tamilnadu, 5 grudnia 2017 r.
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland