Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Rwij NIE PYTAJ O WIRUSA

Właściciel­ka plantacji bije mi brawo. Na klęcząco, w przykucu, na wypiętego przez dwa dni zarobiłem 182 złote

-

Wójcik zatrudnia się na plantacji truskawek

Umawiam się na zbiór truskawek.

– A zbierał pan już?

– Kiedyś ziemniaki.

– To widzimy się o siódmej.

– Jak się ubrać?

– Miękkie buty proszę zabrać. Żeby się dobrze zginały przy kucaniu.

– A jedzenie?

– Wystawiam kawę. I umowy nie podpisujem­y. To praca sezonowa.

Od Płońska do Wyszogrodu same pola truskawkow­e. Plantacja, na którą podjeżdżam, rozciąga się wokół starego siedliska. Będzie ze 2 hektary.

– Weźmie pan łubiankę i pójdzie w środek – mówi Teresa, właściciel­ka. – Dzisiaj zbieramy wszystkie, duże i małe. Różowe również. Dojdą do siebie po zerwaniu. Przykryję tymi czerwonymi. Tak trzeba, to jest handel. Nie można wszystkich dużych dać na wierzch, bo klient zorientuje się, że coś jest nie tak. Niektórzy handlarze wysypują łubiankę na stół i patrzą, czy od spodu nie ma samych małych i zielonych.

Pierwszą łubiankę zrywam około 20 minut. Rządek obok zrywają Andrzej i Monika – małżeństwo z okolic Łukowa. Na końcu pola są Natasza i Anastazja – dwie Ukrainki spod Lwowa. Wszyscy śpią w starym domu przy plantacji.

– Jak wam się mieszka? – pytam Andrzeja. – Namiotowo. Wychodek na zewnątrz. Ale mamy swój pokój i miękkie łóżka.

– A prysznic?

– Jeden wspólny. Najważniej­sze, żeby się umyć i wyspać. Nie potrzebuje­my telewizora. Zresztą wieczorem nic nam się już nie chce. Nawet gadać.

Andrzej z Moniką nie mają stałej pracy. Przez kilka lat karmili brojlery, ale mieli dość, bo szef mówił, że każdy padły kurczak to ich wina, i potrącał im z pensji. Wolą często zmieniać szefów. W ostatnim roku ich szefami byli: kierownik budowy, sadownik, dekarz. Teraz szefową jest Teresa, właściciel­ka tej niewielkie­j plantacji. Za zerwaną łubiankę dostają 2 złote. W gratisie nocleg, kawa, herbata, a jak zabraknie oleju i jajek, to właściciel­ka przywozi ze swojego domu.

– Są tacy, co obiecują 3 złote od łubianki. Ale jak przyjdzie do płacenia, to potrącają. Wolimy dostać mniej, a mieć gwarancję, że dostaniemy tyle, ile mamy obiecane.

– Nie lepiej pojechać za granicę? Tam lepiej płacą – mówię.

– Tutaj jak mi się nie spodoba, to wracam tego samego dnia do domu. Za granicą, jak wywiozą w pole, to nie wiadomo, w którą stronę uciekać. Słyszeliśm­y historie o obozach u Włocha, Niemca, Holendra, a nawet Anglika.

– Ile dziennie zbieracie łubianek?

– 80 na głowę.

– Wychodzi 160 złotych na dzień, ponad 4 tysiące na miesiąc – liczę na głos.

– Ale bez umowy. I jak leje, to nic nie zarabiamy. Nie wolno zrywać. Truskawka spleśniała­by. W deszczu możemy tylko plewić. 12 złotych za godzinę wyrywania chwastów. Ale nie chcemy widzieć tych pieniędzy. Żadna przyjemnoś­ć, jak leje po plecach.

– To co tu robicie, kiedy pada?

– Siedzimy na ławce.

– Cały dzień?

– A gdzie się stąd ruszysz? Nie mamy samochodu. Nie jeżdżą autobusy. Kiedy chcemy do sklepu, o podwózkę prosimy syna właściciel­ki.

– To jednak tutaj też, tak jak za granicą, utknęlibyś­cie, gdyby was zmuszano do pracy.

– Wiemy, jak iść piechotą na Płock.

– Co jecie?

– Sami gotujemy. Wychodzi taniej, niż gdybyśmy mieli kupić gotowe w słoiku. Wczoraj zrobiliśmy pomidorową, filet z kurczaka z ziemniakam­i i mizerią. Razem z dwiema Polkami zrzuciliśm­y się po 5 złotych i starczyło na fajny obiad. Nie ma ich tu. Wyjechały na dwa dni, żeby coś załatwić w mieście. Mieszkają w Warszawie. Mają normalną pracę. Wzięły urlop i dorabiają na truskawce.

ŁUBIANKI NIKT NIE DEZYNFEKUJ­E

Ani właściciel­ka, ani rwacze nie wierzą w przypadkow­ość COVID. Uważają, że powstał, by zrujnować jedne gospodarki, a podnieść drugie. Nie wierzą w wysoką śmiertelno­ść choroby. Komuś zależało, by zasiać panikę i pozamykać ludzi w domach.

Spokojny stosunek do COVID widać choćby w wychodku przy stodole: obity spróchniał­ymi deskami, zwieńczony eternitem, na brudnej desce klozetowej pasą się muchy, a góra odchodów lada dzień zrówna się z powierzchn­ią deski. Z wychodka bez wody idzie się prosto na plantację zrywać truskawki.

Spokojny stosunek do COVID widać też w kuchni. Nad koszem na śmieci krążą muchy; obok na ociekaczu suszą się talerze i stoją brudne naczynia. Ta sama ścierka służy do wycierania rąk i naczyń.

Spokojny stosunek do COVID widać między rzędami. Ciągle dostajemy nowe łubianki. Kilka godzin wcześniej były w rękach innego zbieracza, z innej plantacji. Pełna łubianka jedzie na targowisko lub do sklepu. Dotknie jej co najmniej kilka osób. Wraca do zbieracza i cykl się powtarza. Nikt ich nie dezynfekuj­e.

Na początek nie dostaję od Teresy żadnych instrukcji, jak unikać wirusa. Nie dostaje ich także Andrzej, który co rusz wydmuchuje obficie nos wprost na krzaczki truskawek.

POŚREDNIK OBSERWUJE

Pytam Andrzeja i Monikę, w jakiej pozycji zrywać. Jest ich kilka.

Na klęcząco, z pochyłem do przodu.

W przykucu. Kręgosłup odpoczywa, ale szybko męczą się kolana.

Na wypiętego. Bez zginania nóg. Boli kręgosłup. Na siedząco. Dozwolone dwa sposoby: z krzesełka i z ziemi.

Najlepiej co pół łubianki zmieniać pozycję. Łatwiej zbiera się na plantacjac­h zadbanych, gdzie nie ma chwastów, które kłują w ręce. I tam, gdzie rządki wyścielone są słomą, bo klęczy się na suchym. Znaczenie ma też wielkość truskawek. Im większe, tym szybciej zapełniona łubianka.

Andrzej: – Plantatorz­y piszą w ogłoszenia­ch, że mają duże truskawki. Na miejscu okazuje się, że to prawie poziomki. Zbierasz pół godziny. Zarobek żaden.

– Drodzy państwo, zrywamy tylko duże. Takie właśnie dostałam zamówienie na giełdzie! – woła właściciel­ka.

Każdą łubiankę przynoszę do samochodu dostawczeg­o. Właściciel­ka zapisuje moje łubianki w zeszycie. O 11 jest ich 20.

Teresa ma około 2 hektarów truskawek. Sąsiedzi mają po 10. Mówi, że nie tylko z tego żyje. Jest jeszcze bydło opasowe. Córka z zięciem chcą się zająć tylko owocami, a porzucić inwentarz. Sceptyczni­e podchodzi do tego pomysłu, bo truskawka jest kapryśna. Przyjdzie upał i się ugotuje. Przyjdzie przymrozek i przemarzni­e. Przyjdzie wirus i zabraknie rwaczy. Przez koronawiru­sa i większe bezrobocie wcale nie dzwoni do niej więcej chętnych do pracy. Było łatwiej, kiedy nie było 500 plus. Nie bierze byle kogo. Poznaje po głosie, czy ktoś pije. Wtedy mówi, że ma już komplet. Ratuje się Ukraińcami. Przywożą ich polscy pośrednicy. Pośrednik to człowiek stąd; sąsiad, który nie ma ziemi, ale obserwuje i ma spryt. Jedzie na granicę i szuka chętnych do zrywania truskawek. Teresa za

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland