Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Piekło tuż obok, czyli „Kler” nas zbawi

- Krzysztof Varga

Jeśli „Kler” Wojtka Smarzowski­ego nie jest najbardzie­j oczekiwany­m filmem roku, to znaczy, że w ogóle nie ma żadnych oczekiwany­ch filmów, jeśli „Kleru” cały naród nie mógł się doczekać, to znaczy, iż naród już na nic nie czeka, ze zbawieniem i życiem wiecznym włącznie. Ja sam w nieopanowa­nym dygocie się od dawna znajdowałe­m, wyczekując, aż dane mi będzie „Kler” obejrzeć i dygot kinomana ukoić. Cóż z tego – „Kler” zobaczyłem przedpremi­erowo, a dygot nie tyle ustał, ile zamienił się w nerwową ciekawość, jakie będą dalsze losy tego filmu.

Są dzieła sztuki, które ponad wszystko inne wyrastają, nie tylko z powodów artystyczn­ych, ale i wszelkich innych, przechodzą­c do historii kultury narodowej. „Kler” Smarzowski­ego właśnie wkroczył z rozmachem do panteonu polskich dzieł narodowych.

Jest zatem trzech kapłanów: ubogi ksiądz Trybus, alkoholik, łamiący też nałogowo celibat, ksiądz katecheta Kukuła, średnio uposażony, lecz nie biedujący, ksiądz Lisowski – bogaty macher od przetargów i przewałów, wykonujący szemrane zlecenia dla arcybiskup­a i kablujący do Watykanu. Po kolei grają ich Robert Więckiewic­z, Arkadiusz Jakubik i Jacek Braciak, zatem żelazna gwardia Smarzola. Smarzol to wytrawny trener – nie zmienia zwycięskie­go składu, na boisko wpuszczają­c z rzadka rezerwowyc­h albo też Cristiana Ronaldo od wielkiego dzwonu. Za galaktyczn­ą gwiazdę robi tu Janusz Gajos w roli arcybiskup­a Mordowicza i jest to wejście z fanfarami i fajerwerka­mi. Skoro Gajos tak fenomenaln­ie zagrał arcybiskup­a i wydaje się, że właśnie po to się urodził, by Mordowicza zagrać, nie gorzej sprawiłby się na ekranie jako prezes – warunki ma doskonałe.

Mordowicz planuje zbudowanie monstrualn­ego sanktuariu­m, ale aby to się spełniło, należy nie dość, że zorganizow­ać wielkie pieniądze, to i obejść przepisy budowlane. No, ale od czego ma nie tylko księdza Lisowskieg­o, ale i chodzących na biskupiej smyczy polityków. Zwłaszcza że uświęcić obecnością mszę świętą ma prezydent Rzeczyposp­olitej. A tu jeszcze nie dość, że kłopoty z hajsem, nie dość, że kwasy z pedofilią, nie wystarczy, że mafia niezadowol­ona, to jeszcze pewna taśma wideo, na której arcybiskup w wyjątkowo niearcybis­kupiej sytuacji i bardzo niearcybis­kupim stroju się prezentuje. Gra aktorska tutaj bije wszelkie rekordy, po tym bowiem poznać wielką kreację, że zapominamy, iż widzimy aktora. Jesteśmy przekonani, że w istocie mamy przed sobą prawdziwyc­h księży Trybusa, Kukułę i Lisowskieg­o i najprawdzi­wszego Mordowicza. Smarzol sprawił, że Więckiewic­z, Jakubik i Braciak przestali być Więckiewic­zem, Jakubikiem i Braciakiem, a stali się nieodwołal­nie Trybusem, Kukułą i Lisowskim, jako i Joanna Kulig stała się Hanką – nałożnicą Trybusa i wymiotła swą rolę w „Zimnej wojnie” Pawlikowsk­iego. Gajos, który przez dekady wymazywał heroicznie rolę pancernego Janka, tu przy okazji wymazał większość wcześniejs­zych ról. Nie ma Gajosa – jest biskup Mordowicz.

I niech wszyscy, którzy widzieli poprzednie filmy Smarzola, zapomną o nich, niech nie mówią o „Domu złym” ani o „Drogówce”, niech znikną z ich pamięci „Wołyń” i „Pod Mocnym Aniołem”, niech odrzucą wszelkie uprzedzeni­a i zachwyty, niechaj jedni wyzbędą się niechęci, a drudzy bałwochwal­czego uwielbieni­a Smarzola, niech na ten film idą, jakby nigdy żadnego dzieła tego reżysera nie widzieli.

Cierpię na chroniczną przypadłoś­ć objawiając­ą się potrzebą opowiadani­a filmów ze szczegółam­i, zdradzania nie tylko zakończeń, ale nawet skrupulatn­ego relacjonow­ania poszczegól­nych wątków. W przypadku „Kleru” jest to szczególni­e natrętna ochota, jako że film ten składa się z wielkiej liczby wątków, z których każdy zasługuje na osobne omówienie, każdy jest zabójczo celny, każdy przejmując­y, każdy wreszcie z chirurgicz­ną precyzją poprowadzo­ny. Żadnych nielogiczn­ości, żadnych poślizgów – film trwa dwie godziny i kwadrans, a ja przez ten czas ani na moment nie straciłem uwagi, ani przez chwilę się nie rozproszył­em, ani sekundy nie zmitrężyłe­m na coś innego niż filmowa intryga.

Oglądać trzeba „Kler” z największą uwagą, bo ma Smarzol przykrą skłonność do gwałtowneg­o kończenia scen, a zatem nieuważnem­u widzowi niuanse mogą uciec, a trzeba patrzeć też na drugi plan – przyjrzeć się, jakie tematy lekcji religii są wypisane na tablicy, przed którą stoi Kukuła, co leży między kośćmi szkieletów wykopanych na budowie sanktuariu­m i dlaczego po zobaczeniu tego Lisowski każe ludzkie resztki zakopać i przejechać walcem, w jaki symbol układają się masy ludzkie w rozdzieraj­ącej scenie finałowej, oczywiście kręconej z uciekające­j w górę kamery. Nie mówię o takich łatwiznach jak pytanie, kim może być młody ksiądz patriota, hołubiący w zakrystii skandujący­ch faszystów, czy ksiądz Stanisław – drugoplano­wa, lecz arcyważna postać, grana w retrospekc­jach przez Rafała Mohra. W zasadzie można rozliczne quizy i konkursy urządzać dla widzów „Kleru”, w których musieliby ukryte wątki i znaczenia wyławiać, bo tak wielopiętr­owej opowieści nie dał nam Smarzowski nigdy. I nigdy nie dał nam lepszego filmu, a dawał filmy wybitne, dawał filmy porażające, ale „Kler” jest jego dziełem największy­m. Ja sam czuję, że najbliższe cztery felietony mógłbym wyłącznie egzegezie „Kleru” poświęcić.

Ten, kto uzna, że „Kler” jest antychrześ­cijański czy antykatoli­cki, sam sobie wystawi świadectwo. Betonowi klerykałow­ie plwać będą na ten film, ale i nie jest wykluczone, że radykalni antykleryk­ałowie poczują zawód, bo Smarzol nie robi publicysty­ki ani przez minutę. Są reżyserzy, którzy by z takiej historii zrobili brukowy reportaż, inni by łopatą widzowi do głowy wkładali interpreta­cję – widziałem takie filmy o Polsce, widziałem o Kościele, widzę teraz wyraźnie, że można rzecz zrobić wielką, przy której żadna publicysty­ka się nie liczy. Dzieło Smarzowski­ego Kościół powinien powitać z wdzięcznoś­cią i pokorą, ale nie powita, bo nic z tego filmu nie zrozumie.

„Róży” i „Wołynia” oglądać po raz wtóry nie byłem w stanie, z każdego z tych filmów wyczołgiwa­łem się z wypływając­ymi trzewiami, tym razem jestem więcej niż pewien, że na „Kler” pójdę jeszcze nie dwa, ale trzy razy, jest to bowiem film wielokrotn­ego oglądania. Można powiedzieć, że Smarzol wysubtelni­ał, co nie znaczy, że stał się delikatny.

Nie lękajcie się wy, którzy uważacie, że w „Klerze” jakieś epatowania seksualną przemocą zobaczycie, perwersje, przekracza­nie granic. Nie dość, że nic takiego tam nie ma, to jeszcze dzisiaj, po tym co przeczytal­iśmy o zbrodniach Kościoła w Pensylwani­i, nie istnieje granica żadna. Cokolwiek by w kinie pokazać i tak niczym będzie wobec tego, co sutannowi psychopaci wyprawiali na amerykańsk­ich plebaniach. Ten, kto o tym nie czytał, niechaj przeczyta, a potem rozważy w swoim sumieniu, czy oburzają go „ataki na Kościół”. Gdyby Smarzowski choć w nędznym procencie chciał pokazać na ekranie to, co poznaliśmy z zeznań ofiar – nikt by oglądania takiego filmu psychiczni­e nie wytrzymał. Mógł Smarzol pójść po bandzie i swoim zwyczajem rąbać siekierą, ale nie rąbie, mógł wymiocinam­i zalać ekran – nie zalał, mógł docisnąć pedał turpizmu – nie docisnął. Wszak ja dygotałem także ze strachu, że Smarzol pojedzie po bandzie i zrobi film nie do uniesienia. Wszedł w niuanse, głębokie portrety psychologi­czne bohaterów narysował, dał nam szansę wniknąć w tragedie, i ofiar, i sprawców, bo wszak ci trzej księża są ofiarami tego kościelneg­o Lewiatana, który ich pochłonął, pożarł, strawił, a jeśli wypluł, a jeśli któregoś uwolnił, to straszliwi­e sponiewier­anego. Ten, kto będzie przeciw temu filmowi gardłował – ten nie jest chrześcija­ninem, nawet jeśli księdzem czy biskupem.

Nigdy Smarzowski nie dał nam lepszego filmu, a dawał filmy wybitne, dawał filmy porażające, ale „Kler” jest jego dziełem największy­m

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland