Piekło tuż obok, czyli „Kler” nas zbawi
Jeśli „Kler” Wojtka Smarzowskiego nie jest najbardziej oczekiwanym filmem roku, to znaczy, że w ogóle nie ma żadnych oczekiwanych filmów, jeśli „Kleru” cały naród nie mógł się doczekać, to znaczy, iż naród już na nic nie czeka, ze zbawieniem i życiem wiecznym włącznie. Ja sam w nieopanowanym dygocie się od dawna znajdowałem, wyczekując, aż dane mi będzie „Kler” obejrzeć i dygot kinomana ukoić. Cóż z tego – „Kler” zobaczyłem przedpremierowo, a dygot nie tyle ustał, ile zamienił się w nerwową ciekawość, jakie będą dalsze losy tego filmu.
Są dzieła sztuki, które ponad wszystko inne wyrastają, nie tylko z powodów artystycznych, ale i wszelkich innych, przechodząc do historii kultury narodowej. „Kler” Smarzowskiego właśnie wkroczył z rozmachem do panteonu polskich dzieł narodowych.
Jest zatem trzech kapłanów: ubogi ksiądz Trybus, alkoholik, łamiący też nałogowo celibat, ksiądz katecheta Kukuła, średnio uposażony, lecz nie biedujący, ksiądz Lisowski – bogaty macher od przetargów i przewałów, wykonujący szemrane zlecenia dla arcybiskupa i kablujący do Watykanu. Po kolei grają ich Robert Więckiewicz, Arkadiusz Jakubik i Jacek Braciak, zatem żelazna gwardia Smarzola. Smarzol to wytrawny trener – nie zmienia zwycięskiego składu, na boisko wpuszczając z rzadka rezerwowych albo też Cristiana Ronaldo od wielkiego dzwonu. Za galaktyczną gwiazdę robi tu Janusz Gajos w roli arcybiskupa Mordowicza i jest to wejście z fanfarami i fajerwerkami. Skoro Gajos tak fenomenalnie zagrał arcybiskupa i wydaje się, że właśnie po to się urodził, by Mordowicza zagrać, nie gorzej sprawiłby się na ekranie jako prezes – warunki ma doskonałe.
Mordowicz planuje zbudowanie monstrualnego sanktuarium, ale aby to się spełniło, należy nie dość, że zorganizować wielkie pieniądze, to i obejść przepisy budowlane. No, ale od czego ma nie tylko księdza Lisowskiego, ale i chodzących na biskupiej smyczy polityków. Zwłaszcza że uświęcić obecnością mszę świętą ma prezydent Rzeczypospolitej. A tu jeszcze nie dość, że kłopoty z hajsem, nie dość, że kwasy z pedofilią, nie wystarczy, że mafia niezadowolona, to jeszcze pewna taśma wideo, na której arcybiskup w wyjątkowo niearcybiskupiej sytuacji i bardzo niearcybiskupim stroju się prezentuje. Gra aktorska tutaj bije wszelkie rekordy, po tym bowiem poznać wielką kreację, że zapominamy, iż widzimy aktora. Jesteśmy przekonani, że w istocie mamy przed sobą prawdziwych księży Trybusa, Kukułę i Lisowskiego i najprawdziwszego Mordowicza. Smarzol sprawił, że Więckiewicz, Jakubik i Braciak przestali być Więckiewiczem, Jakubikiem i Braciakiem, a stali się nieodwołalnie Trybusem, Kukułą i Lisowskim, jako i Joanna Kulig stała się Hanką – nałożnicą Trybusa i wymiotła swą rolę w „Zimnej wojnie” Pawlikowskiego. Gajos, który przez dekady wymazywał heroicznie rolę pancernego Janka, tu przy okazji wymazał większość wcześniejszych ról. Nie ma Gajosa – jest biskup Mordowicz.
I niech wszyscy, którzy widzieli poprzednie filmy Smarzola, zapomną o nich, niech nie mówią o „Domu złym” ani o „Drogówce”, niech znikną z ich pamięci „Wołyń” i „Pod Mocnym Aniołem”, niech odrzucą wszelkie uprzedzenia i zachwyty, niechaj jedni wyzbędą się niechęci, a drudzy bałwochwalczego uwielbienia Smarzola, niech na ten film idą, jakby nigdy żadnego dzieła tego reżysera nie widzieli.
Cierpię na chroniczną przypadłość objawiającą się potrzebą opowiadania filmów ze szczegółami, zdradzania nie tylko zakończeń, ale nawet skrupulatnego relacjonowania poszczególnych wątków. W przypadku „Kleru” jest to szczególnie natrętna ochota, jako że film ten składa się z wielkiej liczby wątków, z których każdy zasługuje na osobne omówienie, każdy jest zabójczo celny, każdy przejmujący, każdy wreszcie z chirurgiczną precyzją poprowadzony. Żadnych nielogiczności, żadnych poślizgów – film trwa dwie godziny i kwadrans, a ja przez ten czas ani na moment nie straciłem uwagi, ani przez chwilę się nie rozproszyłem, ani sekundy nie zmitrężyłem na coś innego niż filmowa intryga.
Oglądać trzeba „Kler” z największą uwagą, bo ma Smarzol przykrą skłonność do gwałtownego kończenia scen, a zatem nieuważnemu widzowi niuanse mogą uciec, a trzeba patrzeć też na drugi plan – przyjrzeć się, jakie tematy lekcji religii są wypisane na tablicy, przed którą stoi Kukuła, co leży między kośćmi szkieletów wykopanych na budowie sanktuarium i dlaczego po zobaczeniu tego Lisowski każe ludzkie resztki zakopać i przejechać walcem, w jaki symbol układają się masy ludzkie w rozdzierającej scenie finałowej, oczywiście kręconej z uciekającej w górę kamery. Nie mówię o takich łatwiznach jak pytanie, kim może być młody ksiądz patriota, hołubiący w zakrystii skandujących faszystów, czy ksiądz Stanisław – drugoplanowa, lecz arcyważna postać, grana w retrospekcjach przez Rafała Mohra. W zasadzie można rozliczne quizy i konkursy urządzać dla widzów „Kleru”, w których musieliby ukryte wątki i znaczenia wyławiać, bo tak wielopiętrowej opowieści nie dał nam Smarzowski nigdy. I nigdy nie dał nam lepszego filmu, a dawał filmy wybitne, dawał filmy porażające, ale „Kler” jest jego dziełem największym. Ja sam czuję, że najbliższe cztery felietony mógłbym wyłącznie egzegezie „Kleru” poświęcić.
Ten, kto uzna, że „Kler” jest antychrześcijański czy antykatolicki, sam sobie wystawi świadectwo. Betonowi klerykałowie plwać będą na ten film, ale i nie jest wykluczone, że radykalni antyklerykałowie poczują zawód, bo Smarzol nie robi publicystyki ani przez minutę. Są reżyserzy, którzy by z takiej historii zrobili brukowy reportaż, inni by łopatą widzowi do głowy wkładali interpretację – widziałem takie filmy o Polsce, widziałem o Kościele, widzę teraz wyraźnie, że można rzecz zrobić wielką, przy której żadna publicystyka się nie liczy. Dzieło Smarzowskiego Kościół powinien powitać z wdzięcznością i pokorą, ale nie powita, bo nic z tego filmu nie zrozumie.
„Róży” i „Wołynia” oglądać po raz wtóry nie byłem w stanie, z każdego z tych filmów wyczołgiwałem się z wypływającymi trzewiami, tym razem jestem więcej niż pewien, że na „Kler” pójdę jeszcze nie dwa, ale trzy razy, jest to bowiem film wielokrotnego oglądania. Można powiedzieć, że Smarzol wysubtelniał, co nie znaczy, że stał się delikatny.
Nie lękajcie się wy, którzy uważacie, że w „Klerze” jakieś epatowania seksualną przemocą zobaczycie, perwersje, przekraczanie granic. Nie dość, że nic takiego tam nie ma, to jeszcze dzisiaj, po tym co przeczytaliśmy o zbrodniach Kościoła w Pensylwanii, nie istnieje granica żadna. Cokolwiek by w kinie pokazać i tak niczym będzie wobec tego, co sutannowi psychopaci wyprawiali na amerykańskich plebaniach. Ten, kto o tym nie czytał, niechaj przeczyta, a potem rozważy w swoim sumieniu, czy oburzają go „ataki na Kościół”. Gdyby Smarzowski choć w nędznym procencie chciał pokazać na ekranie to, co poznaliśmy z zeznań ofiar – nikt by oglądania takiego filmu psychicznie nie wytrzymał. Mógł Smarzol pójść po bandzie i swoim zwyczajem rąbać siekierą, ale nie rąbie, mógł wymiocinami zalać ekran – nie zalał, mógł docisnąć pedał turpizmu – nie docisnął. Wszak ja dygotałem także ze strachu, że Smarzol pojedzie po bandzie i zrobi film nie do uniesienia. Wszedł w niuanse, głębokie portrety psychologiczne bohaterów narysował, dał nam szansę wniknąć w tragedie, i ofiar, i sprawców, bo wszak ci trzej księża są ofiarami tego kościelnego Lewiatana, który ich pochłonął, pożarł, strawił, a jeśli wypluł, a jeśli któregoś uwolnił, to straszliwie sponiewieranego. Ten, kto będzie przeciw temu filmowi gardłował – ten nie jest chrześcijaninem, nawet jeśli księdzem czy biskupem.
Nigdy Smarzowski nie dał nam lepszego filmu, a dawał filmy wybitne, dawał filmy porażające, ale „Kler” jest jego dziełem największym