Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
SIEDEM LAT SOLCA 44. I KONIEC
Zachwycała i szokowała swoich klientów. Kusiła, ale iwymagała. Wprzedświąteczną sobotę restauracja Solec 44 będzie czynna po raz ostatni. Na desce leżą upieczone jabłko, połówka opalonej cebuli, por. Obok – pół pieczonego świńskiego łba, szczerzącego się z tej dechy wgroteskowym podwędzonym uśmiechu. Grudniowe, ostatnie menu w Solcu 44 nie kłamało: łeb mangalicy pieczony wmiodzie i tymianku. Pod zdjęciem potrawy na fanpage’u restauracji zachwyty i opinie tych, co już spróbowali, oraz – tradycyjnie – komentarze tych zszokowanych. Bo choć o kuchni Solca 44, stworzonej przez jej szefa Aleksandra Barona, powiedziano wiele, to jednego trudno jej odmówić – nie pozostawiała obojętnym.
Gdy Solec 44 się otworzył, akurat wyprowadzałam się z Powiśla. Nie była to jeszcze „ta dzielnica”, tętniąca życiem i postami z Instagrama. Był BUW ze swoimi podniebnymi ogrodami, była czuła przystań Czułego Barbarzyńcy z książkami i gorącym kakao, zgliszcza po Jadłodajni Filozoficznej i niewiele więcej. I mniej więcej w tym krajobrazie pojawił się Solec 44, w budynku schowanym przy kolejowym nasypie.
Kuchnio-Kawiarnio-Świetlica, z parkietem, surowymi meblami i regałem uginającym się pod ciężarem planszówek, które na początku – obok kuchni i baru – stanowiły jeden z filarów nowego miejsca. Miejsce dla wszystkich, z i bez okazji. Na drinka, piwo, obiad, partyjkę „Carcassone”. Zamiast krewetek, pizzy imakaronów (bo hummus iburgery miały zalać stolicę dopiero za moment), Solec postawił na produkty made in Poland i naturalistyczną, czasem surową formę dań przyrządzonych z tego, co danego dnia wpadło na bazarze wręce szefa. Z jednej strony, klasyczny rostbef albo golonka pieczona w miodzie na glazurowanej marchwi, z drugiej – bekon z bitą śmietaną i prażonymi płatkami owsianymi oraz grzane piwo z mlekiem i miodem. Były buraki, rzepki, kaszanka, nikt nie uciekał od kaszy gryczanej, brukwi albo podrobów. Gdy w końcu pojawił się burger, to w pieczonej na miejscu bułce i serem z Suwalszczyzny, a jak makaron, to ze… smażonym śledziem. Z czasem to sięganie po zapomniane czy też mniej kochane produkty stało się znakiem rozpoznawczym Solca, który wpisał się wmapę slowfoodowych restauracji, korzystających zproduktów od małych producentów. Do tego rzemieślnicze piwa, lemoniady i koktajle na robionych na miejscu syropach oraz selekcja polskich win. Na zakąskę – kiszonki ze słojów.
Gdyby opisać w kilku słowach kuchnię Solca 44, można by uciec się do brzmiących dzisiaj banalnie epitetów: sezonowa, lokalna. Ale trzeba by też dodać – niełatwa. Bo obok jedynie podkręconych pomysłem i ręką szefa tradycyjnych dań oraz tych bazujących na mniej popularnych produktach, takich jak serca czy szpik kostny, pojawiały się i takie bardziej wymagające, nieuderzające w masowe gusta, by nie powiedzieć kontrowersyjne i ekstremalne: ikra ze ślimaka (podawana z wędzoną śmietaną, cytrynowym kremem i słonym solirodem), zupa z penisów wołowych, stir-fry z flaków ze stekiem i omletem, baranie jądra w czekoladzie. Albo – zamiast tradycyjnego karpia – karpie głowy, z których goście mogli wyskubywać kąski mięsa.
Czy to były rzeczy smaczne – to już kwestia gustu, bo każdy ma inne podniebienie oraz preferencje estetyczne. Ale na pewno nie były to dania, które pozostawiały obojętnym, a często wychodziły poza strefę kulinarnego komfortu.
Ocen iopinii otych eksperymentach było pewnie tyle co gości Solca 44 – a nawet w jednej głowie mogą zderzać się ze sobą sprzeczne wrażenia. Choćby wmojej, bo nie wszystkie pomysły Aleksandra Barona wywoływały we mnie fale entuzjazmu, a czasami – mimo otwartości na nowe – wzbudzały sceptycyzm.
Potrzeba szokowania ze strony szefa kuchni? Nadmierne udziwnianie? Cóż, kto raz miał okazję rozmawiać z Aleksandrem, tego ta chęć podążania za własnymi pomysłami i konsekwencja w menu dziwić nie powinny.
Ta niepokorność to chyba jedyne, co w Solcu się przez te siedem lat nie zmieniło. Do samego końca.