Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
PAMIĘĆ MIEJSC NIE AKTUALIZUJE SIĘ AUTOMATYCZNIE
Do Warszawy przyjechałem na studia w październiku 1999 r. – czyli prawie 19 lat temu. I zarazem jako 19-latek. Jesienią będzie zatem, rocznikowo, pół na pół: połowa życia w Gdańsku, połowa wWarszawie. No dobrze, nieco później, bo rozpoczynając studia, miałem co do dnia lat 19 i pięć miesięcy, więc balans gdańsko-warszawski osiągnę 1 marca 2019 r. Ale tak naprawdę jestem już daleko za tym półmetkiem – w tym sensie jestem od dawna znacznie głębiej warszawiakiem niż gdańszczaninem, bo to tutaj spędziłem większość świadomego życia. Kiedy jesteśmy dziećmi, zupełnie inaczej odbieramy miasto, jego przestrzeń, połączenia, relacje pomiędzy miejscami: najpierw jest łóżeczko, w którym leżymy, potem najbliższa okolica, spacery dookoła stołu, do ogrodu, do parku; jeśli nawet jedziemy gdzieś samochodem czy tramwajem, przestrzenie są właściwie – tak to przynajmniej pamiętam – nieogarnięte; raczej zapamiętane, oderwane od siebie enklawy niż spójna całość.
Dopiero potem, kiedy przejdziemy przez stadium larwalne i zaczynamy samodzielnie poruszać się po terenach dalszych niż dostępne pięciolatkowi, kiedy wyprawiamy się w te zawrotne podróże aż do pętli autobusowej, do nieznanych dzielnic – odkrywamy prawdziwy charakter termitiery, która nam przypadła w udziale. Oderwane widoki i miejsca łączą się traktami, liniami, tworzą wwyobraźni porządek, na który nakładają się mapy iplany – czy to papierowe, czy cyfrowe. Te drugie, które możemy sobie obracać wkomórce jednym machnięciem palca, przestawiać na widok trójwymiarowy, schodzić do poziomu ulicy i oglądać fasady domów, są znacznie bliższe żywemu miastu niż kartograficzne schematy – ale w czasach mojego dzieciństwa były oczywiście niedostępne. I pamiętam doskonale to zaskoczenie, kiedy siedziałem nad kratownicami i pasmami białych ulic, rozdzielających różową zabudowę i zielone plamy parków i cmentarzy, a na ich suchy rysunek nakładało się całe bogactwo miejsc doświadczonych: drzewa, narożne wieżyczki kamienic, kute ogrodzenia, rytmy bloków, sklepowe szyldy. Wszystko stopniowo układało się w niedokładną, niepełną wersję Google Maps, na wpół biologiczną, na wpół graficzną, gdzieś na styku papieru i pamięci.
Tyle że w przeciwieństwie do wersji komputerowej mapy pamięci nie aktualizują się automatycznie.
Przez ostatnie lata bywałem wGdańsku rzadko i na krótko; teraz Wielkanoc i przede wszystkim znakomity festiwal muzyki dawnej Actus Humanus Resurrectio przytrzymały mnie na dłużej. Miejsca mojego dzieciństwa, mieszkania, wktórych się wychowałem, mają już nowych właścicieli, rodzice przenieśli się gdzie indziej; rzeczy, książki, obrazy stoją i wiszą gdzie indziej. Nie wychodzę ze swojego pokoju do swojego mieszkania, a z niego na swoją klatkę schodową i na swoje podwórko. Wszystko to jest obce. Ale obce stało się też miasto. Obcawe, w każdym razie.
Nowa linia tramwajowa. Nowe numery autobusów. Naprzeciwko Bramy Wyżynnej, na terenie ładnego parczku, rośnie ogromny guz komercyjny. Pewnie znów jakieś „forum”, bo w tej nazwie władze miasta się lubują – 20 lat temu wybudowały dziurę w ziemi z funkcją sklepową, szpetną galerię handlową wstylu lat 90., dumnie nazywaną z angielska Gdańsk City Forum oraz „darem na tysiąclecie Gdańska”, co dziś brzmi jak bezwzględne szyderstwo. Zresztą wtedy też brzmiało. Mniejsza o to. Idę i pakuję się w jakieś przejście, które kończy się nieoczekiwanym budynkiem, za to przez nową galerię handlową wychodzi się dokładnie tam, dokąd zmierzałem. Przyjemna knajpka, mieszcząca się w sklepie z tkaninami, gdzie moja matka kupowała materiał na sukienkę ćwierć wieku temu? Owszem, istnieje, ale przeniosła się na drugą stronę ulicy. Przy kościele św. Jana brama z posągiem, której tam nie było za moich czasów licealnych, we wnętrzu – epitafia, które wisiały w innych świątyniach iwróciły, gdzie należy. Długi Targ? Jest na miejscu, ale w bocznych podwórkach pojawiły się jakieś dobudowy; za Bramą Zieloną tereny, które od lat 90. były poligonem doświadczalnym złej – na ogół – architektury, teraz zapełniają się kolejnym miotem niespecjalnie udanych nawiązań do zniszczonych w czasie wojny spichrzów gdańskich.
Część z tych zmian jest konieczna i potrzebna, część piękna, część brzydka i zbędna; jedne mnie cieszą, inne irytują. Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że moje wewnętrzne mapy zaktualizowały się tylko trochę, a pewnie nietrwale. Dopóki ich nie zapomnę, dopóki nie zapełnią się nowymi szczegółami, chodzenie po mieście, w którym się wychowałem, będzie jak oglądanie filmu z zadrapanej płyty: co jakiś czas w ciągłym obrazie przeskok, wada, glitch.I świadomość straty jakiejś sceny, jakiejś frazy melodycznej: drzewek na ruinach spichrzów, otwartej perspektywy tam, gdzie dziś jest ściana, kawałka parku nad rzeką, gdzie lubiłem przystawać na mostku w drodze na autobus. Linii, która już nie jeździ.
Spędziłem połowę życia w Gdańsku, połowę wWarszawie. Ale tak naprawdę jestem od dawna znacznie głębiej warszawiakiem niż gdańszczaninem, bo to tutaj spędziłem większość świadomego życia