Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
ŚLIWKA, OBRAZY I CINDY WUSS
– Każdy biegł w byle czym. Widziałem człowieka w korkach piłkarskich, drugiego z dziurą na duży palec, bo buty były za małe – Leszek Fidusiewicz, fotograf sportowy, wspomina pierwszą edycję Maratonu Warszawskiego. Wniedzielę już 40. edycja tego biegu.
Biegaczy w latach 70. była garstka. Sam najchętniej biegałem po Łazienkach. Robiłem tam kilka kilometrów i stamtąd biegłem na Legię na właściwy trening. Wpewnym momencie zabroniono jednak biegać wparku. Ponoć psuliśmy widok spacerowiczom. Wtedy przenieśliśmy się na Agrykolę.
Po ulicy w gaciach
Obieganiu po ulicy po raz pierwszy usłyszałem od kolegów, którzy jeździli na zawody na Zachodzie. Mówili, że są takie kraje, gdzie ludzie biegają po ulicy w pepegach i krótkich gaciach. Pukaliśmy w głowę, myśleliśmy, że ta Ameryka zupełnie oszalała. To była fantastyka. Wiedzieliśmy doskonale, że biegać można, ale po stadionie i lesie. A po ulicy, wśród spalin? To było nie do pomyślenia. Fanaberia, jak wszystko z Zachodu.
W tamtym czasie znalazło się dwóch szaleńców, którzy chcieli zorganizować taki bieg – telewizyjny dziennikarz Tomasz Hopfer i wydawca Warszawskiego Ośrodka Telewizji Józef Węgrzyn. Z początku ich wyśmiali – „kto opanuje tylu ludzi?”, „naśmiecą tak, że ludzkie pojęcie przechodzi!”. Pomagał im Zbigniew Makomaski, olimpijczyk, który w sierpniu 1958 r. w słynnym biegu na 800 m pokonał mistrza olimpijskiego zMelbourne Toma Courtneya. Ich wyścig w meczu międzypaństwowym ze Stanami Zjednoczonymi obejrzało z trybun Stadionu Dziesięciolecia 110 tys. widzów. Ludzie go kochali, był na ustach wszystkich.
Makomaski pomógł Tomkowi i Józkowi, którzy pięknie rozreklamowali bieg wtelewizji. Wpierwszym whistorii Maratonie Pokoju w 1979 r. wystartowało 1,8 tys. biegaczy.
Buty mieli we krwi
Gdy na bieg przyjechali zawodnicy z zagranicy, przecieraliśmy oczy. „Zobaczcie, wszyscy w butach idresach Adidasa!”. Dziś to brzmi śmieszne, no bo wczym mieliby biec, skoro mieli tylko rzeczy Adidasa albo Pumy? U nas każdy zakładał to, co miał – a mało kto miał sprzęt sportowy z prawdziwego zdarzenia. Na starcie widziałem człowieka, który biegł w korkach piłkarskich, drugiego z dziurą na duży palec, bo buty były za małe, czy innego z butami obklejonymi
taśmą. Na metę wbiegali pokrwawieni, z poobcieranymi udami, pachami. Sam jednemu biedakowi pożyczyłem adidasy. Miałem niebieskie, model Formuła 1, z trzema karbowanymi paskami. A on biegł już niemal boso. „Masz, oddasz mi na mecie”. Był szczęśliwy i oczywiście potem mi je oddał, tylko że te kamasze były już całe zakrwawione.
Wracając do fotografii. Robiłem zdjęcia dla magazynu „Razem”, rozchodził się w 700 tys. egzemplarzy. Wymyśliłem, że sfotografuję, wczym biegną nasi zawodnicy – jak startują i kończą bieg. Postanowiłem, że wystartuję razem z nimi. Pobiegłem bez numeru. Na 10. kilometrze czekał na mnie brat z rowerem składakiem. Było mi żal się przesiadać, bo czułem, jaką siłę ma peleton. Ta grupa ludzi zasysa. To było jak trans!
Przesiadłem się na rower i co jakiś czas zatrzymywałem się, by zrobić zdjęcie. Nie byłem jednak przygotowany na aż tak duży wysiłek i 1,5 km przed metą, pod mostem Łazienkowskim, opadłem z sił. Krzyknąłem
do ekipy, która jechała autem, by rzucili mi cokolwiek – wodę, cukierka. A oni się zaśmiali: „ jedziesz na rowerze, to zapieprzaj!”. Ale mnie nie było do śmiechu. W końcu któryś się zlitował i rzucił mi śliwkę. Uratowała mi wtedy życie, jakoś przeżyłem ten maraton.
Podczas pierwszej edycji nagrody dla zwycięzców były fantastyczne. Były to dzieła sztuki, m.in. Franciszka Starowieyskiego, świetnego twórcy. To było wspaniałe.
Uśmiech Amerykanki
Pokochaliśmy bieganie. W redakcji „Razem” było kilku zapaleńców. Karol Majewski, dawny lekkoatleta zajmujący się muzyką. Drugi Jerzy Grochowski, malarz, dziś mieszka wHouston, wówczas był grafikiem. Jurek opowiadał mi kiedyś: „Słuchaj, jadę do redakcji, ale w ogóle nie myślę o pracy, o domu. Tylko o tym, jak złamać na maratonie trzy godziny i 19 minut!”. To było jak obsesja.
Najlepiej zapamiętałem maraton z 1981 r. Do Polski przyleciała fantastyczna
maratonka, Amerykanka Cindy Wuss. Oczywiście chciałem ją sfotografować. Ale jak wyłowić ją z tłumu? Stanąłem przy Wale Miedzeszyńskim. Czekam, czekam i – jest! Biegnie! Akurat, pięknie się uśmiechając, podawała rękę zawodnikowi obok. Witała się, bo właśnie go dogoniła? A może żegnała, przy okazji dziękując za partnerstwo przez kilka kilometrów, i odjeżdżała do przodu? Zauważyłem moment, pstryknąłem.
Zdjęcie wyszło świetnie, chciałem wysłać je na konkurs stowarzyszenia dziennikarzy sportowych AIPS wStrasburgu. Zapakowałem, opisałem, wsadziłem w kopertę. Tyle że wniedzielę budzę się, włączam telewizor, awnim generał Jaruzelski ogłasza właśnie stan wojenny. Na poczcie głównej przy Świętokrzyskiej mnie wyśmiano. Co to za wariat chce wysłać paczkę za granicę? Granice zamknięte, wróg czyha, a jemu fotografia w głowie. Poszedłem więc do Ministerstwa Łączności, wtedy mieściło się naprzeciwko Galerii Zachęta, obok Victorii. I tam spotkałem płk. Woźniaka, prezesa AIPS.
Warto dodać, że byłem daltonistą politycznym i należałem tylko do klubów sportowych, nigdy do partii. Woźniak wziął mnie na bok i mówi: – Ty mi wyglądasz podejrzanie. Ale przyjdź na spotkanie, zweryfikujemy cię. Jeśli zdjęcie jest dobre, spróbuję coś załatwić.
Kilka tygodni później robiłem zdjęcia na procesie Jana Józefa Lipskiego. W przerwie podeszli do mnie koledzy z „Trybuny Ludu” – jedynej gazety, która wychodziła, reszta redakcji była zamknięta na klucz. I jako jedyni byli dobrze poinformowani o tym, co na Zachodzie. – Leszek, wygrałeś – mówią.
Uwierzyłem dopiero, jak zaczęli prosić mnie o kopię do gazety. W ten sposób zadebiutowałem w „Trybunie Ludu” i zdobyłem jedną z najcenniejszych nagród w mojej przygodzie z fotografią. Przy okazji zarobiłem 1,2 tys. dol. Oddałem je śp. bratu Jurkowi, trenerowi w Legii. Kupił sobie za to malucha.