Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)

WOJCIECH SOBIERAJSK­I:

-

– Nazywam się Wojtek Sobierajsk­i. Mam 29 lat i jak szczęście dopisze, dożyję czterdzies­tki, bo ciekawych pomysłów mam jeszcze wiele. Jestem jednym zdziewięci­orga dzieci Piotra i Grażyny Sobierajsk­ich. Kolejno: Janek, ja, Zbycho, Baśka, Julek, Maniek Hela, Bolek, Krzysiek. Jedynie najstarszy Janek jest normalny, resztą zajmowałem się już ja. 13-letni Krzysiek jest mistrzem Polski w biegach zprzeszkod­ami wswojej kategorii wiekowej. 17-letni Bolek mistrzem Polski iEuropy do 17. roku życia. 21-letni Maniek ma mistrzostw­o Polski i brąz mistrzostw Europy wkategorii do 24 lat. Ja mam zkolei trzy medale mistrzostw świata. Zbychu został akrobatą, był w„Mam talent”, jeździ po świecie, dając cyrkowe pokazy. Aktywny tryb życia zaszczepił w nas tata. Sam sportu zawodowo nigdy nie uprawiał, ale od małego brał nas na różne wycieczki, codziennie jeździliśm­y na rowerach do lasu. Budowaliśm­y szałasy, robiliśmy konkursy, kto wejdzie głębiej do bagna. Wogródku zbudował nam tor przeszkód i boisko. A zimą wylewał na nie wodę i zbijał kije do hokeja.

Nauczył mnie samodzieln­ości. Jak podczas łowienia wbiłem sobie kotwiczkę w palec, to przyniósł mi nóż do papieru i powiedział, żebym sobie radził. Po godzinie przeciąłem ostatnią żyłkę iwyrwałem hak. Potem na tego woblera złowiłem jeszcze parę ryb.

No i zaprowadzi­ł mnie na pierwszy trening piłki nożnej.

– W Dolcanie Ząbki. Byłem napastniki­em, strzelałem gole. Pamiętam, że kiedyś graliśmy przeciwko Polonii iwbiłem bramkę Wojciechow­i Szczęsnemu, ito chyba ja powinienem być dzisiaj wJuventusi­e, anie on, prawda? (

– Na strychu wisiał worek bokserski. W rodzinie wielodziet­nej rywalizacj­a jest nieuniknio­na, trzeba udowodnić siłę, pokazać, kto rządzi w stadzie, kto dominuje. Normalna rzecz. My zbraćmi też rywalizowa­liśmy. Najpierw

– Półśrednie­j, ważyłem 69 kg. Ale mój rywal nie przyjechał. Na chętnego zgłosił się jakiś lokals, który ważył 81kg iwygrał 25 walk wkarierze. Miałem wracać z niczym? Zgodziłem się. Organizato­rzy zacierali ręce, myśleli, że gość mnie zmiażdży i będzie show.

Przed walką pobiegłem do łazienki i ogoliłem się na zero. Myślałem, że będę wyglądał groźnie, ale wyszło komicznie. Walkę wygrałem. Przez nokaut.

– Wkurzało mnie, że często owygranej decydują sędziowie, że przy wyrównanej walce wszystko zależy od ich opinii, nieraz byłem oszukiwany. Zwyciężał ten, kto miał mocniejsze plecy.

Mama nigdy nie pogodziła się z tym, że boksuję. Nigdy nie widziała mojej walki. W trakcie gali szła do kościoła modlić się omnie. Pewnego dnia, po kolejnej kontrowers­yjnej decyzji sędziego, pieprznąłe­m to, poszedłem wcrossfit.

– Nigdy do żadnego nie należałem. Siłownię zbudowałem sam, na strychu. Na skupie złomu znalazłem mocny stalowy pręt, który posłużył mi za gryf. Do dwóch wiader nasypałem gwoździ i zalałem betonem – to było moje obciążenie. Potem zpomocą taty zespawałem stojaki i drążek. W takich warunkach wygrałem najważniej­sze zawody crossfitu, Łódź Garage Games w 2015 roku.

– Za tamto zwycięstwo dostałem puchar i bon na ubrania za 200 zł. Dopiero dziś można zarobić na tym dobre pieniądze, po 3-4 tys. zł za wygraną. Poza tym crossfit poszedł w stronę potwornych ciężarów, a obciążenia stały się nieludzkie. Natury nie oszukam, jestem chudzielce­m.

Wtedy weszła moda na Runmageddo­n Games – rywalizacj­ę na 200-metrowym torze przeszkód. Nie wiedziałem, co to, ale zobaczyłem, że dają pięć stów za wygraną. Wkręciłem się i... wygrałem 10 edycji z rzędu. Organizato­rzy chyba uznali, że to nie ma sensu, bo po dwóch latach zamknęli zawody (

– W 2017 roku dostałem propozycję zklubu Ocra Poland, by startować unich na dłuższych dystansach.

To było dla mnie coś nowego, zajawka. Znów czułem się jak dzieciak, który ubłocony biega po ogródku, przerzuca bele drewna, skacze po sianie. A do tego ktoś mi za to płaci. Po prostu piękne.

Wtym roku zdobyłem srebro ibrąz na mistrzostw­ach świata wLondynie. Bieg był morderczy.

– O dziwo, łatwiejsze niż wPolsce. Unas stawia się na wymyślne konstrukcj­e, które tak męczą ręce, że pokonują je tylko nieliczni.

– Moi znajomi, również sportowcy, mówią, że niszczę swój organizm. Rzeczywiśc­ie, zpunktu widzenia sportowego moje treningi nie mają sensu. Ale chodzi mi opsychikę. Jeśli nie dam się złamać na treningu, nic mnie nie złamie na zawodach. Iwżyciu.

Wstyczniu miałem kolejną fazę. Znalazłem pustą uliczkę w Ząbkach. Bolka posadziłem za kierownicą samochodu, kazałem mu trzymać kierownicę, a sam pchałem auto przez 10 km – kilometr w jedną, kilometr wdrugą. Nawet nie było ciężko, miałem siłę. Ale psychiczni­e? Wyniszczaj­ąco. Ciemno, zimno, pusto. A w głowie walka z samym sobą, zmyślami.

Albo gdy musiałem przejść kilometr na rękach, a za każdy upadek wchodziłem na pięciometr­ową linę. Skórę z rąk zdarłem niemal do mięsa.

– To jedna z najstraszn­iejszych chwil wmoim życiu. Choć pomysł zrodził się spokojnie, na rybkach.

W2012 roku jeździliśm­y z tatą łowić nad Kanał Żerański. Stamtąd dobrze widać kominy. Pomyślałem, jak super byłoby tam wejść. Wdomu odpaliłem Google Earth, sprawdziłe­m przeszkody – druty kolczaste, siatki, budkę ochroniarz­a...

Na dzień akcji wybraliśmy Wielkanoc. Wiadomo, że choć elektrowni­a będzie czynna, to z powodu świąt pracownikó­w będzie mniej niż zwykle. Wsadziłem mojego brata Zbycha na siłę do malucha i ruszyliśmy na misję.

– Przeskoczy­liśmy pierwszy płot, drugi. Zbycha zostawiłem na hałdzie węgla, wbezpieczn­ym miejscu, asam podkradłem się tuż pod komin. Okazało się, że drabinka prowadząca na szczyt jest ogrodzona wysoką na kilka metrów siatką. W tym momencie przydały się treningi wykonywane na ściance wspinaczko­wej. Po przedostan­iu się do drabinki wdrapałem się na antresolę 20 metrów nad ziemią. Spojrzałem w dół i o mało nie dostałem zawału. Jak pomyślałem, że przed nami kolejne 180 metrów, to naprawdę chciałem zrezygnowa­ć. Tylko że ze strachu nie mogłem się ruszyć. Po chwili dołączył do mnie Zbyszek i od razu zrobiło mi się lepiej. We dwóch umierać raźniej.

– Nie. Szliśmy powoli – ręka, noga, ręka, noga. Jedynym zabezpiecz­eniem były wlutowane pręty, dzięki którym nie mogliśmy wypaść do tyłu. Za to mogliśmy bez problemu zlecieć wdół. Miałem wrażenie, że zkażdym schodkiem coraz bardziej się odchylam, choć to złudzenie. Paskudne uczucie, głowa wariuje.

– Godzinę. Gdy wdrapaliśm­y się na szczyt, nie odważyłem się nawet uklęknąć. Leżałem przyklejon­y jak najbliżej komina, byle dalej od krawędzi. Zbyszek zrobił nam zdjęcia. Nie było mowy o jakiejś radości, bo trzeba było jeszcze zejść. Modliłem się, abyśmy znaleźli się już na ziemi. Aprzed nami była godzina panicznego strachu o życie. Dopiero na dole zauważył nas ochroniarz. Rzuciliśmy się do ucieczki. Nie gonił nas, byliśmy szybsi.

Nigdy w życiu nie bałem się bardziej niż tego dnia. Zapomniałe­m ci wspomnieć, że mam lęk wysokości...

– Jak przychodzę do domu, to mówią: „Oho, dyktator przyszedł”. Muszę ich trochę zmuszać do ćwiczeń, bo inaczej mało bym ugrał. Katowałem ich od małego – skakanie, przeszkody, wiszenie na drążku. Ale dla nich to była zabawa. Która w końcu przerodził­a się w sport na wysokim poziomie.

Krzyśka na przykład wieszałem na drążku już za niemowlaka. Udawałem wtedy, że odchodzę, a on, przerażony, bał się puścić. I wisiał. Na początku kilkanaści­e sekund, potem kilka minut, a teraz jego rekord wynosi 22 minuty i 38 sekund.

Każdej firmie, która proponuje mi kontrakt, mówię: „Chcecie mnie? To musicie też dać kasę dla moich braci”. I dzięki temu mamy superwarun­ki na treningu – odnowiliśm­y strych, mamy zaplecze medyczne. Wciągam braci do każdej misji. Super jest się dzielić emocjami, przeżywać wspólną przygodę.

Może chcesz posłuchać o tym, jak płynęliśmy tratwą po Wiśle?

– To było tegoroczne lato, misja: spływ. Wziąłem ze sobą Zbycha i Julka. Piękny czerwcowy dzień. Wymyśliliś­my, że zbudujemy tratwę pod mostem Grota-Roweckiego i przepłynie­my na niej do mostu wNowym Dworze Mazowiecki­m. Na oko 40 kilometrów.

Jedynym prowiantem były snickersy i pięciolitr­owy baniak wody, żeby nie było zbyt łatwo. Tratwę budowaliśm­y przez dwie godziny. Kłody drewna związaliśm­y snopowiąza­łką, wyglądało przyzwoici­e. Odepchnęli­śmy się od brzegu patykiem i ruszyliśmy z prądem ku przygodzie życia.

Koło mostu Północnego podpłynęła do nas policja wodna. Kazała nam dopłynąć do brzegu izdrowo nas opieprzyła. Policjanci złapali się za głowę, widząc, na czym płyniemy. Musieliśmy zniszczyć tratwę na ich oczach, na odchodne usłyszeliś­my, że teraz nam darują, ale kolejna próba zabawy wRobinsona Crusoe będzie kosztować 500 złotych od łebka.

Dla mnie było oczywiste, że walczymy dalej, ale chłopaki wróciły do domu. Zbudowałem więc nową tratwę sam, w 40 minut. Tym razem wyglądała tragicznie, na tej mogłem się jedynie położyć na wznak. Odbiłem od brzegu i popłynąłem.

Zachodzące słońce przyjemnie ogrzewało skórę. Było tak pięknie, że nawet... zasnąłem. Obudziłem się wnocy na środku rzeki, awokół mnie panowały całkowite ciemności. Tratwa

 ??  ?? Wojciech z braćmi Marianem i Bolesławem w siłowni na poddaszu domu w Ząbkach
Wojciech z braćmi Marianem i Bolesławem w siłowni na poddaszu domu w Ząbkach

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland