Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
Jeśli nie my, to kto?
Żeby zabić stres, żartują: „Przychodzi koronawirus na SOR i umiera po 16 godzinach w poczekalni”. Kierowcy, pielęgniarki, ratownicy na pierwszej linii frontu.
Oni walczą z wirusem
Maska, fartuch, rękawiczki, gogle. A potem zdjęcie maski, fartucha, rękawiczek, gogli. Wszystko w odpowiedniej kolejności, kod wbijany do głowy. Taka jest procedura. Wykonuję te czynności za każdym razem, gdy tylko chcemy pacjentom podać leki czy zmierzyć temperaturę. W normalnych warunkach robi się to szybko i z automatu, teraz wszystko zajmuje więcej czasu i przysparza więcej stresu, bo gdzieś można popełnić błąd, dotknąć gogli nie w taki sposób jak trzeba. A przecież nikt nie chce się zarazić – opowiada Beata Szyszkowska-Suchta, pielęgniarka w Szpitalu Zakaźnym przy ul. Wolskiej, do którego trafiali pierwsi pacjenci z koronawirusem w Warszawie. Dziś oddział jest pełen.
KARETKĄ PO WIRUSA
Leszek Żółtowski, ratownik z trzydziestoletnim stażem, pracuje w Medicover, sam jeździ na akcje, jest też koordynatorem pogotowia. To w szpitalu Medicover w Miasteczku Wilanów zdiagnozowano pierwszy przypadek koronawirusa w Warszawie – u Hiszpanki, pracownicy Frontexu. Żółtowski nie miał wtedy dyżuru, ale od tamtej pory karetki Medicover wyjeżdżały do pacjentów z podejrzeniem koronawirusa jeszcze kilka razy, a z Żółtowskim na pokładzie – dwa.
Od „zwykłej” akcji tę z podejrzeniem koronawirusa różnią zabezpieczenia. Każdy ratownik zakłada kombinezon do ochrony biologicznej z kapturem i po dwie pary gumowych rękawiczek – jedną przed założeniem kombinezonu, drugą po. Do tego dochodzą ochronne buty, gogle (bo koronawirus może wnikać do organizmu przez oczy) i maseczka dla ochrony dróg oddechowych – podobna do tych, jakie do niedawna można było dostać w aptekach, ale z mocniejszym filtrem. Stopniowo w pogotowiach wchodzą też do użytku ochronne przyłbice, ale z ich dostępnością na rynku bywa różnie.
Maseczkę i rękawice dostaje też pacjent, który po drodze do szpitala zostaje w kabinie karetki sam. Ratownik przesiada się na przód, monitorując sytuację w kabinie za pośrednictwem kamery i reagując tylko w razie potrzeby.
– Czy to wystarczy, żeby czuć się bezpiecznie? – pytam.
– Nie, zawsze jest strach. To jest ryzyko. Kombinezon i maska mają nas chronić, ale czy ochronią? Tego nigdy nie wiemy – odpowiada Żółtowski.
O stresie mówi też Szyszkowska-Suchta ze szpitala na Woli, która jest w nim także przewodniczącą oddziału OZZ Pielęgniarek i Położnych: – Stres to w ogóle dobre słowo, żeby opisać naszą pracę. Taki nieustający, bo przecież jesteśmy na pierwszej linii frontu. W szpitalu zakaźnym mamy przynajmniej wszystkie środki ochrony osobistej, ale nasze koleżanki z oddziałów ratunkowych zwykłych szpitali pracują bez tego. A przecież objawy zakażenia koronawirusem nie są charakterystyczne. Można pomylić je chociażby z niewydolnością sercowo-naczyniową – opowiada.
Obawy podzielają też ich bliscy. – Martwimy się nie tylko o siebie, ale też o swoje rodziny, które czekają w naszych domach. A rodziny martwią się o nas. Z rodzicami w ostatnim czasie już się nie spotykam, rozmawiamy jedynie przez telefon. W domu czekają na mnie mąż i pies. Jeszcze w zeszłym tygodniu do pracy jeździłam komunikacją miejską, teraz biorę auto. I dla mnie bezpieczniej, i dla innych.
Leszek Żółtowski przyznaje, że czasem niezbędna jest pomoc psychologa ( jego firma go zapewnia). Jednak na co dzień ratownicy rozładowują emocje, rozmawiając między sobą. Starają się też śmiać z niewidzialnego wroga. „Przychodzi koronawirus na SOR i umiera po 16 godzinach w poczekalni” – to tylko jeden z krążących wśród nich dowcipów.
Żona Żółtowskiego, pielęgniarka, też jest na linii frontu. W domu, kiedy udaje im się spotkać pomiędzy dyżurami, nie uciekają
JAK ŻOŁNIERZE NA SŁUŻBIE
Agata Bieńkowska pracuje jako kierowca autobusu. Samotnie wychowuje 14-letniego syna. Teraz, kiedy nie ma szkoły, w opiece nad nim starają się jej pomagać jej rodzice. W miarę możliwości, bo ze względu na wiek sami są już w grupie ryzyka, jeśli chodzi o zakażenie koronawirusem. Bieńkowska boi się o nich, sama unika z nimi bezpośredniego kontaktu, żeby niechcący nie przynieść „czegoś” z autobusu, ale jeśli chodzi o dziecko, to nie ma do pomocy nikogo innego.
Rozmawiamy w autobusie, w tzw. strefie wydzielonej. Bieńkowska ucieszyła się, kiedy w zeszłym tygodniu w warszawskiej komunikacji miejskiej pojawiły się taśmy wyznaczające strefę buforową pomiędzy pasażerami a kierowcą. – Pomyślałam: wreszcie ktoś przejął się też nami – mówi. Bo na ogół pasażerowie tłoczą się od strony kierowcy. Niektórzy nie respektują zresztą „stref” i próbują rozrywać taśmy z zakazem wstępu, żeby dostać się na siedzenia w pierwszym rzędzie. Kierowcy nazywają je „fotelami dla VIP-ów”, nie widać z nich pasażerów w autobusie, tylko przednią szybę – jakby autobus był czyjąś limuzyną.
– Co pani robi, kiedy ktoś zrywa taśmy? – pytam.
Zawsze jest strach. Kombinezon i maska mają nas chronić, ale czy ochronią? Tego nigdy nie wiemy