Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
W Pruszkowie krążą o nim legendy
Przyjechał do Polski z etykietą byłego gracza NBA. Ale wyjechał z łatką imprezowicza i owiany legendą wielkiego finału.
„Znacie historię LaBradforda Smitha? Już ktoś ją wam opowiedział?” – pyta David Aldridge, dziennikarz ESPN w siódmym odcinku „The Last Dance”, najpopularniejszego obecnie w Polsce serialu Netflixa. Kiwa głową, a przez kolejne kilka minut tłumaczy, czym kończy się niewinna zaczepka wobec Michaela Jordana.
Jest marzec 1993 r. Do United Center, czyli hali Chicago Bulls, przyjeżdżają najsłabsi w lidze Washington Bullets. Noc nie należy jednak do „Jego Powietrznej Wysokości”, a – niespodziewanie – do młodzieńca z ekipy „Pocisków”, LaBradforda Smitha.
Rzucający obrońca zalicza swój najlepszy występ w karierze NBA, zdobywa 37 punktów. Bulls co prawda wygrywają 104:99, ale Jordan jest rozsierdzony, bo tego dnia pudłował do bólu, a przyćmił go gracz z najsłabszej drużyny ligi. Jest wściekły tym bardziej, że Smith po meczu podchodzi do MJ-a i prowokacyjnie rzuca: „Niezły mecz, Mike”.
Pech Smitha polegał na tym, że kolejny mecz „Byki” grały... w Waszyngtonie, z Bullets. Jordan publicznie przyrzeka, że na zaczepkę Smitha odpowie na boisku i rzuci tyle punktów co jego rywal. Ale do przerwy.
Po dwóch kwartach ma 36, w sumie zdobywa 47. Bulls bez problemu wygrywają z Bullets, a Jordan upokarza Smitha przed 20-tysięczną publicznością w Waszyngtonie. Historia Smitha ma jednak ciąg dalszy, a wiedzie również przez Pruszków.
Przenieśmy się w czasie. „Potrafi wszystko” – pisze „Gazeta Wyborcza”, gdy pod koniec października 1997 r. LaBradford Smith ląduje na Okęciu, by podpisać umowę z Pekaesem Pruszków – wówczas najlepszą drużyną w Polsce.
– Gdy wypadłem z NBA, byłem załamany. Ale rozmawiałem z ojcem i stwierdziłem, że NBA to biznes i talent czasami nie jest decydujący. Jeśli nie zagram już nigdy w NBA, trudno. Kocham grać w koszykówkę i cieszę się, że klub z Pruszkowa mi to umożliwia – mówi Smith w swoim pierwszym wywiadzie na polskiej ziemi, którego udziela Adamowi Romańskiemu z „GW”.
Imprezował, ale nie spektakularnie
– To był moment, gdy drużyna z Pruszkowa robiła się bardziej, nazwijmy to, światowa – wspomina Romański, który przyjechał wówczas na lotnisko, by zrobić materiał o nowym graczu, a przy okazji pomóc pruszkowskim działaczom dogadać się ze Smithem po angielsku. – W połowie lat 90. transfery amerykańskich koszykarzy do Polski
nie wyglądały jak dziś – wspomina Romański. – Nie było takich możliwości technicznych, panowała prowizorka. Ale ze Smithem miało być inaczej, bardziej profesjonalnie – dodaje.
– Oglądał pan ostatnie odcinki „Last Dance”? Kiedy pojawił się wątek z LaBradfordem Smithem, uśmiechnął się pan, że wspominają o kumplu z dawnej ekipy? – zagaduję Piotra Szybilskiego, który do Pruszkowa trafił rok przed Smithem, w 1996 r., z uczelni Providence.
– Pewnie. Na boisku potrafił wszystko. Był wirtuozem. Sam znajdował sobie pozycję do rzutu. Nawet nie chciało mu się wchodzić pod kosz, bo z półdystansu i dystansu trafiał, co zechciał – mówi Szybilski.
– Imprezował, ale nie tak spektakularnie, jak Richard Dumas, były gracz Phoenix, który trafił do Pruszkowa, będąc uzależnionym od alkoholu i zapraszał do siebie do domu na imprezy kibiców czy kogo akurat spotkał na drodze do sklepu. Zresztą wtedy w Pruszkowie była rozrywkowa drużyna, mało kto odwracał kieliszek – śmieje się Romański.
Wróćmy jednak na boisko. Smith dostawał mistrzowską gażę po to, by poprowadzić drużynę do kolejnego tytułu w Polsce. Drużyna miała również podbijać Europę. Ale były gracz NBA nie grał spektakularnie.
– Jako rozgrywający wypadał średnio. Lepiej radził sobie jako „dwójka”, czyli egzekutor. Grał raczej pod siebie – wspomina Romański. – Najwięcej punktów zdobył w meczu z Bobrami w Bytomiu, 27. Szału nie ma – dodaje.
W końcu nadszedł czas wielkiego finału. I sprawdzianu dla amerykańskiej gwiazdy.
Bal po bandzie?
Rywalizacją drużyny z Pruszkowa ze Śląskiem Wrocław żyła wówczas cała Polska. Nie ma w tym cienia przesady. Dzięki Michaelowi Jordanowi i transmisjom NBA w otwartej telewizji, ale i sukcesom kadry koszykówka była nad Wisłą sportem numer jeden.
W drodze po tytuł obie ekipy szły łeb w łeb. Pierwszy mecz w Pruszkowie wygrał Zepter, ale kolejne dwa należały do Pekaesu. Potem tym samym wykazali się wrocławianie, ale mecz numer sześć należał do pruszkowian.
Aby rozstrzygnąć, do kogo trafi mistrzostwo, trzeba było rozegrać mecz numer siedem. We Wrocławiu. To, co wydarzyło się przed meczem, krąży już w środowisku jako legenda. Ale ile w niej prawdy?
– Otoczenie miało do Smitha mnóstwo pretensji. Pojawiła się plotka, że przed meczem zabalował ostro, po bandzie. Ale ile w tym prawdy, a ile legendy? Kilka razy nie trzymał się dyscypliny. Ale każdy miał coś za uszami – zastanawia się dziś Szybilski.
Plotkowano, że Amerykanin celowo odpuścił najważniejszy mecz sezonu.
– Na pewno zagrał źle w finale, ale nie sądzę, by się podłożył celowo przyszłemu pracodawcy – uważa Romański. – Andrej Urlep, ówczesny trener Śląska, zwyczajnie lepiej, inteligentniej rozegrał decydujący mecz.
– Dla wszystkich w Pruszkowie było rozczarowaniem, że nie wygraliśmy z Zepterem. A co do mojej postawy? Przeciwnicy robili wszystko, abym nie dostawał piłek. Jeżeli nie miałem jej w rękach, nie mogłem nic zrobić – tłumaczył się zaś Smith, który w sierpniu 1998 r. Smith przeszedł do Wrocławia. Tam też furory nie zrobił.
Wróćmy jednak do 1993 r. i słynnej zaczepki wobec Michaela Jordana. Jak było naprawdę?
„To legenda” – śmieje się w serialu „Last Dance” autor książki „The Jordan Rules” Sam Smith. Jordan po latach przyznał się, że LaBradford Smith wcale nie podszedł do niego po meczu, a Jordan zbudował tę historię, by wzniecić w sobie ogień do rewanżu nad Smithem.
l