Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
Jak poczułem się jak Kevin Costner z „Bodyguarda”
Na własne oczy przekonałem się: to nie jest testowy napis na wyświetlaczach na Wisłostradzie. Nurogęsi naprawdę istnieją. I sprawiają, że świat staje się lepszy.
Nadepnąłem na pedał hamulca. Co to? Przede mną na wąskiej uliczce, kołysząc się na boki, poruszało się coś, co wyglądało jak gigantyczna puszysta gąsienica. Wytrzeszczyłem oczy. I nagle: olśnienie. To one! Nurogęsi!
„Uwaga, nurogęsi!” – taki komunikat warszawscy kierowcy doskonale znają. Wyświetlany jest na ekranach na Wisłostradzie. Ostrzega przed wędrówkami mam nurogęsi z pisklakami znad kanału Piaseczyńskiego nad Wisłę, w poprzek ruchliwej arterii. Mam wrażenie, że wszyscy traktują go z powątpiewaniem, jak bajkę o żelaznym wilku. No bo czy ktoś widział kiedyś nurogęś na własne oczy?
No więc właśnie je zobaczyłem. Co robić? Zaparkowałem samochód i wyskoczyłem w ślad za nimi. Stadko prowadzone przez mamę truchtało właśnie przed szkołą przy ul. Gubinowskiej. Ostrożnie, żeby ich nie płoszyć, szedłem kilka kroków za nimi, co jakiś czas zezując wstecz, czy nie jedzie jakiś samochód.
– Zobaczyłem je pod domem. Mieszkam w okolicy TVN. Chyba się zgubiły – mówi po angielsku pan w pomarańczowej koszulce, poruszający się na rowerze. – Dzwoniłem na straż miejską, ale... – macha ręką. – Nie mają kogo wysłać? – pytam. – Mówią, że nurogęsi w całej Warszawie – odpowiada.
Po kilku minutach dotarliśmy w okolice ulicy Lentza. – Idą do wody, do Potoku Służewieckiego – domyślił się pan z córką, których spotkaliśmy przed ulicą. Niedziela w Wilanowie Wysokim była leniwa, piękna pogoda, na ulicy prawie nie było ruchu. To zresztą rejon, gdzie de facto obowiązuje strefa Tempo 30 – na okolicznych ulicach gęsto jest od progów zwalniających, nie da się jechać szybko. Więc decyzja, żeby wejść z nimi na jezdnię, nie wymagała szczególnego namysłu.
– Jakie słodkie! – rozczula się pani za kierownicą samochodu, która na nasz widok mocno zwolniła.
Uff, jezdnia pokonana. Ale teraz będzie trudniej: przed nami aleja Wilanowska. Po trzy pasy w każdą stronę, tam już nie ma żadnych progów.
Mama nurogęś jest już porządnie zmęczona. Kuleje, idzie z rozdziawionym dziobem, jak zziajany pies. Stadko robi krótki przystanek w cieniu przed przejściem przez przedłużenie ul. Resorowej. Po chwili ptaki podejmują wędrówkę.
Eskortujemy stadko już we czwórkę. Na wysokości garaży przy al. Wilanowskiej mija nas para na rowerach. – To one! Nurogęsi! – mówią z zachwytem. Sięgają po telefony i robią im zdjęcia. My kilka kroków za nimi, jak agenci Secret Service za prezydentem albo Kevin Costner w filmie „Bodyguard”. Pan z córką próbuje zaganiać stadko w kierunku przejścia dla pieszych, ale mama nurogęś jest odporna na perswazje.
I nagle: adrenalina. Mama nurogęś koryguje kurs, wspina się po wzniesieniu i kieruje się prosto na jezdnię. Czasu do namysłu nie było dużo. Wchodzę na jezdnię, machając rękami. Na asfalt wjeżdża też rowerzysta w pomarańczowej koszulce. Chwilka stresu i... uff, kierowcy hamują. Dziękujemy im podniesionymi kciukami.
Przechodzimy przez drugą jezdnię. Ptaki przyspieszają, widać zapach wody jest już bardzo wyczuwalny. Jeszcze kilka metrów na krótkich, błoniastych łapkach i hop, hop, hop! wskakują do potoku. Nasza grupa ochroniarzy cieszy się, jakbyśmy właśnie przebiegli maraton. Pan w pomarańczowej koszulce kładzie się z ulgą na trawie.
Gapimy się, jak pisklaki dokazują w wodzie. Udowadniają, że zasłużyły na swoją nazwę: nurkują pod wodę, jak dzieciaki z reklamy biura podróży.
Sukces! Ściskamy sobie dłonie, patrzymy dłuższą chwilę na szczęśliwe ptaszki i rozchodzimy się do domów.
To było fantastyczne przeżycie. Mnóstwo ludzi wykazało dobrą wolę. To jak masaż dla duszy. Gorąco wszystkim polecam – jeśli zobaczycie nurogęsi, powędrujcie z nimi, eskortujcie je, nie przejmujcie się tym, że to zabierze wam trochę czasu. Zyskacie dużo więcej.