Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
„Reflektory jeszcze z nieba nie spadają”
Śniadania, podobnie zresztą jak obiady i kolacje, nie mają mocy urzędowej bez deseru. To po prostu dzieła niedokończone, posiłki osierocone. Nie róbcie im (i sobie) tego.
Skrzyżowanie Kasprzaka i Trasy Toruńskiej (oficjalnej nazwy Prymasa Tysiąclecia nie chce mi się używać, skoro jestem istnym Rosemary’s baby, dzieckiem szatana, jak nazwała mego Ojca, zakonnica w przedszkolu, do którego uczęszczał w latach 40). Jeszcze dziesięć lat temu straszyły tu rozpadające się zabudowania dawnych Zakładów Wyrobów Precyzyjnych im. Generała Świerczewskiego, gdzie gnieździło się mnóstwo transformacyjnych gówno biznesików. Jakieś hurtownie mydła, widła i powidła, studia fotograficzne, atelier biedamody i medytacji, co stało się specjalnością polskiej gospodarki lat 90.
District Coffee&FoodL. Historia w tej części miasta aż wrze
Żal było patrzeć, jak rozpada się stuletnia tradycja dawnej Państwowej Fabryki Karabinów, w której zaprojektowano w latach 30 najsłynniejszą polską broń, czyli legendarne pistolety vis. Pamiętacie hymn powstańczej Woli, opowiadający o chłopakach z baonu Parasol, co to „na tygrysy mają visy”?
Tygrysy to potoczne określenie niemieckich czołgów, a visy to nie plastikowy pieniądz, lecz właśnie owe pistolety wymyślone w zakładach na Woli. Ich konstrukcja była tak nowoczesna, że Niemcy po 1939 roku przejęli ich produkcję i wyposażyli w nie dziesiątki tysięcy swoich oficerów.
Powojennym losom fabryki, gdzie skonstruowano visy, patronował Karol Świerczewski. Radziecki generał polskiej narodowości, bohater wojny domowej w Hiszpanii po stronie republikańskiej, sportretowany przez Ernesta Hemingwaya, jako gen. Golz w „Komu bije dzwon”. Jako dziecko pracował wraz z ojcem w fabryce Gerlacha, będącej poprzedniczką późniejszych zakładów jego imienia.
Historia tego kawałka Miasta aż wrze, ale współczesność jest nie mniej efektowna. Na miejscu byłej fabryki w ostatnich latach wyrosło monumentalne osiedle, budzące skojarzenia z planem filmu „Truman show”. Ciasno stłoczone kolosalne, wielopiętrowe białe bryły z setkami mieszkań to dobrze znany styl słynnego warszawskiego dewelopera JW Construction. Do tego hordy kurierów dostarczających przesyłki i totalna anonimowość.
Na razie reflektory jednak jeszcze z nieba nie spadają. Gdy w jednym z mieszczących się tu sklepów z płazem w logo poprosiłem o pomoc, jak znaleźć mieszczącą się gdzieś w tym kompleksie knajpę District Cofffee&Food usłyszałem:
– O panie, dojeżdżam spod Warszawy, tutaj wszyscy się gubią!
Dwa okrążenia i znajduję District Coffee&Food
Po tej wskazówce zaliczyłem jeszcze dwa okrążenia, zszedłem w dół, a potem w górę aż w końcu odnalazłem miejscówkę z czarnymi ścianami, urządzoną fotelami i stołami z Ikea. Wąsaty szwedzki wuj sprzedaje sporo sprzętów ascetycznie nijakich, ale też ma w swojej ofercie nieśmiertelne klasyki z poprzednich dekad. I to one wypełniają wnętrze District, a zasiada w nich tłumnie publiczność niemal bez wyjątku rosyjskojęzyczna i mocno wystylizowana. Po krótkim wywiadzie z młodą kelnerką wiem już, że to Białorusinki i Białorusini, którzy upodobali sobie to osiedle.
Białorusinem jest również właściciel District Aleksiej Sajkou, który prowadził restaurację w Mińsku, a uczył się fachu w szkole gastronomicznej we Włoszech w regionie Emilia-Romania. Dwa lata temu zacumował
w Polsce i bardzo sobie to chwali. Do tego stopnia, że mieszka kilka pięter wyżej i na wieść o wizycie Waszego grubego wysłannika pojawił się po domowemu, w kapciach i dresie. Słodko.
Menu lokalu otwiera motto w guście gastronomicznym: Smak to poezja. No dobra, nie ma co się czepiać, skoro oprócz świetnej kawy można tutaj na dzień dobry wzmocnić się naparem z rokitnika (22 zł). Kocham kwaskowaty smak tej pomarańczowej jagody, będącej prawdziwą bombą witaminy C. Drobne owoce oblepiają ciasno gałązki niskich krzewów i dlatego po rosyjsku zwą się – oblepicha. Wschodni gust zdradzają też naleśniki (czyli bliny) z ikrą (bo przecież nie z kawiorem, jak chce menu). Nie umiem rozpoznać, jakiej to ryby jajeczka, ale na pewno nie jesiotra, a tylko wtedy przysługiwałoby im szlachetne miano kawioru. Tak czy siak smakowały świetnie, podane z trzema lekko słodkawymi cienkimi naleśnikami i kwaśną śmietaną (45 zł). Potem rzekł do mnie „Cieao ragazzo!” puszysty, zwinięty w rulonik, omlet z plastrami włoskiej mortadeli i stracciatellą (30 zł). Można też nie kombinować i po prostu zamówić dużą porcję jajecznicy z wędzoną szynką i szczypiorkiem, podaną na toście (35 zł).
Śniadanie bez deseru nie ma mocy urzędowej
Z kolei nadszedł czas na wielką śniadaniową klasykę, czyli croque madame
(38 zł). Sporo szynki w środku, sporo sera i beszamelu, a wszystko zapieczone pod salamandrą i zwieńczone sadzonym jajkiem. Duża porcja energii na początek dnia. Podobne działanie wspierające mają tutejsze benedyktynki (30 zł). Grubą kromkę chleba obłożono obficie smażonym szpinakiem, kawałkami szynki i ukoronowano poszetowanym jajkiem. Jest czym się napchać i cieszyć się życiem! A gdyby komu jeszcze było mało energii niech poprosi o zupę dnia (25 zł). Podają ją od rana przez cały dzień, co świadczy, że pracują tu ludzie doświadczeni życiowo. Tematu nie będę rozwijać, w gronie znawców wszystko jest jasne bez słów. Wystarczy zmęczone spojrzenie przekrwionych oczu.
Śniadania, podobnie zresztą jak obiady i kolacje, nie mają mocy urzędowej bez deseru. To po prostu dzieła niedokończone, posiłki osierocone i płaczące nad swym losem. Nie róbcie im (i sobie) tego. Proponuję najpierw zamówić tost francuski na słodko (38 zł). To delikatny i puszysty kawałek białego chleba wymoczony w mleku z jajkiem (dokładnie taki jak w Sprawie Kramerów z Dustinem Hoffmanem) z dużą ilością czekoladowego kremu i borówkami amerykańskimi. Na tę jankeską ofensywę jest celna wschodnioeuropejska riposta. Syrniczki (35 zł) ze słodką śmietanką!
Na instaprofilu District Coffeee&Food znajdziecie rolkę, pokazującą, że te serniczki są tak smaczne, że same się jedzą. Oto narcyzm w postaci laboratoryjnej. Do zniesienia tylko na talerzu.