Gazeta Wyborcza - Wysokie Obcasy
HISTORIA Z WŁOSAMI
Poznałam swoje ciało z każdej strony, dobrej, złej i najgorszej
asz obsesję na punkcie włosów łonowych? Włosy to mój fetysz. Chociaż nie wszystkie, bo te na nogach skrupulatnie usuwam pęsetą. Ale łonowe i na głowie mogłabym rysować bez końca. Jest w tym fascynacja, odrobina obrzydzenia i sposób na medytację. Jedni usypują z piasku mandale, a ja rysuję włosy. Kompletnie się przy tym resetuję, ołówek niemal bezwiednie, włosek po włosku, sunie po papierze. Zawsze marzyłam o tym, żeby mieć włosy do ziemi jak kobiety na wiktoriańskich obrazach. Kiedy poznałyśmy się trzy lata temu, miałaś długie włosy i fryzurę à la Dagny Juel Przybyszewska.
Spełniałam wtedy swoje wielkie pragnienie. W dzieciństwie zazdrościłam dziewczynkom w przedszkolu, bo wszystkie miały fantazyjnie poupinane włosy, loki, warkocze i inne cuda. A mnie mama i babcia prowadziły do osiedlowej fryzjerki, która zawsze strzygła mnie „od garnka”, tuż przy uchu. Tłumaczyły mi, że jak będę ścinała włosy, to w dorosłym życiu urosną mi piękne i mocne. Czułam się okropnie poszkodowana i zohydzona tą chłopakowatą fryzurą. Do tego dochodziła moda lat 90., jakieś legginsy, obszerne bluzy, i wyglądałam jak mój straszy o rok brat. Dopiero pod koniec podstawówki udało mi się trochę zapuścić włosy. Właściwie mogę powiedzieć, że historia z włosami to potwierdzenie tego, że sytuacja w moim rodzinnym domu przełożyła się na to, jaka jestem, czego pragnę i co rysuję. Rysowanie to mój nałóg, życiowa konieczność. Tymczasem u nas wrodzinie nigdy nie było żadnego artysty, żadnego muzyka, pisarza
Mczy plastyka. Dodatkowo mama, pracująca w urzędzie wojewódzkim, wpajała mi wzorzec mocnej, niezależnej kobiety z fachem w ręku. Najlepiej prawniczki albo ekonomistki. Zawsze powtarzała, że kobieta musi być silna i mieć własne konto. Dla mnie ta feministyczna lekcja do dzisiaj jest obciążeniem. Brat Tomek spełniał pokładane wnim nadzieje, był grzeczny i układny, nie chodził na imprezy, nie pił alkoholu, przynosił świadectwa z czerwonym paskiem, poszedł na odpowiednie studia. A ja odstawałam, byłam buntowniczką.
Rysowanie było przejawem buntu?
Było poza standardem i nie przysparzało mi chwały w rodzinie. We wczesnej podstawówce poszłam z przyjaciółką na zajęcia plastyczne. I tam błysnęłam. Opiekunka dostrzegła talent. Na jakikolwiek konkurs wysłałaby moje prace, zawsze dostawałam nagrodę. Ale nawet to nie przekonywało mojej mamy. Po podstawówce był dylemat – gimnazjum plastyczne czy ogólniak. Zależało mi na plastyku, bo już czułam, że nic nie daje mi takiej satysfakcji jak rysowanie. Bardziej wspierał mnie tata, mama po swojemu – chciała dla mnie solidnego wykształcenia. Do gimnazjum plastycznego dostałam się z minimalną liczbą punktów. Mama uznała, że to znak, że powinnam robić coś innego, że może wcale nie mam talentu. Te jej słowa siedziały we mnie długie lata – do dzisiaj staram się udowodnić rodzicom, że mój wybór jest właściwy. Najlepsze wyniki na studiach, wystawy niewiele znaczyły. Jako nastolatka długo miałam depresję,