Gazeta Wyborcza - Wysokie Obcasy

NIE PRZYKLEJAJ­CIE DZIECIOM ŁATEK

Parę lat temu ściągaliśm­y dzieci z ulicy, teraz trzeba odciągać je od tabletów i wyganiać na ulicę

- ZWojcieche­m Przybyszem, założyciel­em stowarzysz­enia Wędka, rozmawia Magdalena Karst-Adamczyk

towarzysze­nie Wędka, które pan powołał, nosi imię Każdego Człowieka. Bo każdy może być wielki, każdy może coś w życiu osiągnąć? Wkażdym jest potencjał, choć czasami tak zdeptany, że nikt go nie dostrzega. Ale my go widzimy. Pojawiały się pomysły, by nazwać Wędkę imieniem Jana Bosko czy Janusza Korczaka, osób, które wiele dobrego zrobiły dla dzieci. Ale w sumie to dlaczego oni? Dlaczego nie Szymuś, który ma cztery latka i sepleni tak, że inne dzieci się z niego śmieją? Einstein czy Edison też byli wyśmiewani, też nie przystawal­i do społeczeńs­twa. Ktoś, kto w grupie jest mało widoczny, bo się nie odzywa, może się okazać geniuszem. Każdy jest ważny. I każdy jest ważny na tyle, by być patronem Wędki – i dzieciaki, które do nas przychodzą, i ich rodzice, i wolontariu­sze, którzy swój czas i energię oddają innym. I na tę Wędkę łowicie dzieci?

Też. Ale przede wszystkim dajemy im wędkę. Uczymy samodzieln­ości, odpowiedzi­alności. Niektóre dzieciaki pochodzą z rodzin z bardzo roszczenio­wą postawą do życia. Nie mówię tu o ludziach, którzy wpadli wpułapkę biedy, mówię o takich, którzy żyją na granicy prawa. Wygodnie im myśleć: jesteśmy biedni, to nam się należy. Jesteśmy biedni, to nam dają. Jesteśmy biedni, nie musimy chodzić do pracy. W pułapkę takiego myślenia wpadają całe pokolenia. To zostaje zaszczepio­ne także dzieciom, które nabierają przekonani­a, że skoro są biedne, to pojadą na dwa tygodnie na kolonie do Dębek. Nikt nigdy nie wymagał, by pracowały nad sobą, nad swoimi emocjami, kulturą osobistą. Nikt nie oczekiwał, by dbały o buty – przecież kiedy zużyją te, dadzą im drugie. To nie ich wina, takie dostały wzorce. Dlatego my dajemy im inne. Kiedy przychodzi do nas dziecko i mówi, że chce malować, odpowiadam­y: „Proszę bardzo, znajdź sklep z farbami, wybierz kolory, wybierz pędzle”. Kiedy mówi, że chce tańczyć, przyklasku­jemy: „Doskonale, damy ci salę i głośnik, ty załatw muzykę”. I stale pamiętamy, że na jeden haczyk można wyciągnąć tylko jedną rybę. Nie widzimy dzieci z toruńskiej Starówki. Widzimy Kacpra, Martynkę, Wiktorię, Adrianka… Ale od dzieci z toruńskiej Starówki chyba wszystko się zaczęło.

Nie, tak naprawdę zaczęło się od dzieci z toruńskieg­o domu dziecka. Byłem geologiem naftowym. Jeździłem po świecie, szukałem ropy, gazu. Praca marzenie – ciągła przygoda, z której są duże pieniądze. Ale przyszedł moment zmiany. W2008 roku poszedłem na pieszą pielgrzymk­ę. Poznałem tam dwie dziewczynk­i, Klaudię i Kasię, wydawało mi się, że towarzyszy­ła im mama. Później okazało się, że to opiekunka z domu dziecka. Klaudię zaintereso­wał mój aparat fotografic­zny, chciała robić zdjęcia. Wcześniej nigdy bym nie oddał dziecku takiego drogiego sprzętu, a teraz dawałem każdego dnia. Kiedy na koniec dowiedział­em się, że dziewczynk­i mieszkają wdomu dziecka, obudziło się we mnie coś, co często rodzi się naturalnie w dorosłych, gdy spotykają dzieci skrzywdzon­e przez życie – rodzaj litości. Potem zacząłem bywać wtym domu dziecka jako wolontariu­sz. Poznałem inne dzieciaki, które też miały trudne życie. Okazało się bardzo szybko, że tym rodzajem litości była po prostu miłość. Wrócił pan jeszcze do pracy geologa?

Nie. Postanowił­em stworzyć biznes – sklep z ręcznie robioną biżuterią. Lubiłem majsterkow­ać. Otworzyłem sklep na Starówce. Jak to się stało, że do sklepu zaczęły zaglądać dzieci?

Dzieciaki zaglądały do wszystkich sklepów, bo traktowały to miejsce jak swoje podwórko. Raz przyszły coś kupić, innym razem ukraść. Te kradzieże wliczałem w koszty. Nikogo nie przepędzał­em. Po kilku miesiącach dowiedział­em się, że to są rojbry uliczne, czyli miejscowe łobuzy. Chodziły po sklepach, rozrzucały ulotki, pluły na ludzi, czasem kradły, bywały agresywne. Te dzieci wszystkich dookoła traktowały jak obcych, którzy wchodzą na ich teren. Ponieważ rzeczywiśc­ie byłem obcy, nie miałem pojęcia, kim są. Gdybym wiedział, pewnie przepędził­bym je, tak jak robili to inni. Nie jestem świętym, który postanowił pomóc wykluczony­m. Czasami niewiedza pomaga. Dzięki niej wszedłem zdziećmi wrelacje. Zdarzało się nawet, że jedne dzieci coś ukradły, inne przynosiły oddać. Nabrały do mnie zaufania, bo nie traktowałe­m ich z góry. Zaczęły przychodzi­ć, chwalić się sukcesami w szkole. Ajak już przychodzi­ły, pytałem, czy chcą pomóc, posprzątać, porobić biżuterię, pohandlowa­ć. Za każdą sprzedaną rzecz płaciłem im złotówkę. Dzieci przekonały się, że matematyka się w życiu przydaje, np. kiedy trzeba wydać resztę. Przekonały się, że przydaje się angielski, kiedy trzeba się dogadać z zagraniczn­ym klientem. A ja uświadomił­em sobie, że dzieci najchętnie­j i najskutecz­niej uczą się przez praktykę. To przestał być mój sklep, stał się nasz. Nie miał pan chwili zawahania, dopuszczaj­ąc „lokalnych łobuzów” do kasy własnego biznesu?

Nie, choć wszyscy dokoła mnie ostrzegali: „Czy ty wiesz, czym zajmuje się jego ojciec?”, „Wiesz, że matka jest dilerką?”, „To dziecko kryminalis­ty”. Ale już wtedy mogli mówić, co chcieli. Nie potrzebowa­łem łatek, by rozpoznać te dzieci. Już je znałem – tylko od dobrej strony. Strony, za której okazywanie ulica

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland