Gazeta Wyborcza - Wysokie Obcasy
MOJE ŻYCIE
czego się bać? Dziś nawet nie wiem, kiedy zakochałam się w tym wszystkim.
Latarnia szybko stała się dla niej odskocznią od codzienności. – Wcześniej pracowałam wdomu: pranie, sprzątanie, gotowanie – ciągnie Wera. – Przy czwórce dzieci obowiązków było sporo. Kiedy dostałam pracę w latarni, dzieci były już odchowane, najmłodsze miało 12 lat. Cieszyłam się, że mam coś swojego, poczułam się bardziej doceniona. Byłam dumna, że jestem odpowiedzialna za to, żeby wlatarni wszystko grało, ipodtrzymuję tradycję rodzinną, którą zaczął mój teść, a potem także mąż. Mobilizowało mnie to do pracy.
Pieniądze? – Też były ważne – odpowiada. – Wcześniej mąż bardzo się starał, żebyśmy mogli związać koniec z końcem. Gdy pieniędzy brakowało, pomagała rodzina.
Jak podaje Magdalena Kierzkowska, rzeczniczka Urzędu Morskiego wGdyni, średnie wynagrodzenie latarników, bez dodatków za wysługę lat i premii, to 2150 zł brutto.
Wera denerwuje się za każdym razem, gdy słyszy, że jej zawód wymiera. – Mówi się, że na Zachodzie latarnie działają automatycznie – tłumaczy Łozicka. – Ale ja uważam, że człowiek jest niezastąpiony. Jeśli coś się zepsuje, kto zgłosi usterkę? Maszyna wysiądzie i koniec!
Jej zdarzyło się to dwa razy. Za pierwszym zadzwoniła do swojego męża, kierownika latarni. Poszli razem na wieżę, na szczęście okazało się, że to nic poważnego – wyskoczył bezpiecznik. Drugi raz wysiadła fotokomórka, która pozwala automatycznie zapalić latarnię, gdy tylko robi się ciemno. Wezwali serwis.
Od siedmiu lat musi sobie radzić bez pomocy męża. Romuald umarł na zawał serca. W latarni przepracował 33 lata tak jak jego ojciec. W 2014 roku z inicjatywy Towarzystwa Przyjaciół Narodowego Muzeum Morskiego i Urzędu Morskiego na latarni odsłonięto jego popiersie. Od tej pory Wera, gdy mija rzeźbę, mówi: „Cześć, Romuś”, i pędzi dalej.
Na szczęście latem samotność doskwiera mniej, bo do Stilo przyjeżdżają turyści. – Często pukają do mnie, pytają, czy pomogę zorganizować zaręczyny, tak żeby dziewczyna nie wiedziała – opowiada Łozicka. – Zgadzam się. Przychodzą, już we dwoje, tuż przed zamknięciem latarni. „Koniec, już nie wpuszczam, zamykam bramę!”, mówię młodym zakochanym. „Dobrze. Dzisiaj zrobię wyjątek”, dorzucam i mrugam do niego. On prowadzi ją na górę, idą schodami, które wcześniej ozdabiam serduszkami. Klęka, wyciąga pierścionek. Po wszystkim schodzą na dół, wtedy ona pyta: „Pani wiedziała?”. Uśmiecham się tylko.
Weronika od siedmiu lat może iść na emeryturę. Ale nie chce. – Trzymają mnie przyzwyczajenie i to, że latarnia jest dla mnie jak drugi dom. Chętnie uciekam ze wsi, tu jest odskocznia od wszystkich problemów na dole. Spełniam się zawodowo. Latarnia zmieniła wszystko.
Marzy o tym, żeby latarnia została w rodzinie. Siedem lat temu pracę po zmarłym mężu Wery przejął syn Damian. – Wnuk Aleksander ma 17 lat, może kiedyś dołączy do syna? – mówi z nadzieją.
Sama sobie szefową
– Wszystko wygląda inaczej, niż się wydaje – Grażyna Kohnke na etacie latarniczki jest od 14 lat. – W mojej rodzinie nie było latarników. Nie pochodzę stąd, tylko z Częstochowy. W Jastarni wyszłam za mąż, ponad 40 lat jesteśmy po ślubie – mówi.
Od dworca PKP w Jastarni jest zaledwie pięć minut spacerem. Latarnia ma tylko 17 metrów – jest najniższą na polskim wybrzeżu. Postawiona w 1950 roku, odgrodzona płotem i niedostępna do zwiedzania dla turystów stoi obok Domu Zdrojowego, przy ścieżce prowadzącej na plażę. Przed wejściem do parterowego budynku dyżurki Grażyna zaparkowała rower.
Do Jastarni przyjeżdża autokarem pod koniec lat 70. na zakładowe wczasy. Ma 21 lat, to jej pierwszy pobyt nad morzem. Niewielki kurort urzeka ją od razu. Męża, który kilka lat później zostanie latarnikiem w Jastarni, poznaje przy dawnym Domu Zdrojowym. Na pierwszą randkę umawiają się przy latarni. Ślub wezmą po dwóch latach, a Grażyna widok na Jasną Górę zamieni na widok na morze.
Kolejne 25 lat spędza, wykonując pracę biurową w pobliskiej Juracie. Gdy córka zaczyna często chorować, szuka pracy na miejscu. – Akurat zwolnił się etat w latarni, w dodatku nadarzyła się okazja, bo mąż latarnik musiał jechać do Gdańska odnowić swoje uprawnienia elektryczne. Nieraz pomagałam mu przewijać silniki, przez lata napatrzyłam się na te wszystkie urządzenia. Przygotowałam się do egzaminów, pojechaliśmy oboje. Zdałam – mówi. – Pierwszy 12-godzinny dyżur mocno się dłużył, ale wytrwałam. I tak od kilkunastu lat. I wie pani, że to jest ciekawe samotnie tutaj być? Za oknem turyści, gwar, a człowiek się wycisza. Sama sobie jestem szefem, sama planuję dzień – dorzuca.
Dyżur zaczyna od sprawdzenia, czy w maszynowni jest odpowiednie napięcie. Potem rzut oka, czy latarnia się świeci. W ciągu dnia sprawdza, czy w portach palą się światła wejściowe – czerwone i zielone. Nieważne, czy śnieg, deszcz, czy zamieć, Grażyna wkłada ciepły sweter, grubą kurtkę i wsiada na rower. – Oprócz latarni pod opieką mam jeszcze port w Jastarni i Kuźnicy. Trzeba pilnować, żeby światła w porcie paliły się non stop – mówi.
– Wnocy trzeba – mówi Grażyna – po prostu czuwać, żeby wszystko działało. Wiadomo, że elektronika coraz bardziej wkracza w życie, ale żeby np. wymienić żarówkę w latarni, nadal potrzebny jest człowiek. Jesteśmy po to, żeby nie zawieść tych, co na morzu. Światło nie może zgasnąć. – Nie gaśnie? – Zdarza się. Ale trzeba zachować zimną krew. Wszystkie drobne naprawy wykonujemy sami, a jeśli nie jesteśmy w stanie czegoś naprawić, zgłaszamy do Gdyni i urząd wydaje ostrzeżenie nawigacyjne, że latarnia się nie pali. Wtedy statki patrzą na inne światła nawigacyjne, np. wHelu czy Rozewiu. Urządzenia mogą zawodzić, człowiek nie może.
Kilka razy w tygodniu pokonuje 50 stopni latarni, by przetrzeć laternę, bo światło musi być wyraziste. I wpatrywać się w morze i las. – Ta praca nauczyła mnie systematyczności, uspokoiła charakter, człowiek jest mniej nerwowy – mówi.– Mam dwie córki i wnuka, ale raczej nie będą latarnikami. Z Jastarni młodzi wyjeżdżają, kiepski jest rynek pracy.
Wagary na Helu
Gruby zeszyt w twardej okładce, kartki z upływem czasu zrobiły się żółte.
„Wpisuje się pod wrażeniem romantycznej wspinaczki na szczyt latarni. Zawsze ten Sienkiewicz w tle” – Olgierd Łukaszewicz.
„Byłem, udało się wejść, zobaczyłem” – Krzysztof Kolberger.
„Nie ma to jak na latarni, w dobrym towarzystwie, przy pięknej pogodzie, wieczornych opowieściach z herbatką, wybornie. Na latarni i pod latarnią u pani Bożeny najjaśniej – wkażdym znaczeniu” – Elżbieta Dzikowska.
Radosław Sikorski przyjechał z rodziną, na rowerze. Latarnię wHelu odwiedził też Ryszard Kaczorowski z żoną, w rocznicę pobytu wHelu marszałka Józefa Piłsudskiego. Tylko jeden aktor kręcił nosem, że się nie wpisze.
Bożena Budzisz na etat latarniczki wHelu czekała kilkanaście lat. Urodziła się wGdyni i od zawsze kochała morze. – Kiedyś kobiety nie myślały o tym, żeby być latarniczkami – mówi Bożena. – Pomyślałam: o, coś innego! Fajnie byłoby dostać tę pracę. To elitarny zawód, często przekazywany z dziada pradziada.
Zaczęło się od wagarów. W pierwszy dzień wiosny Bożena zrywa się z lekcji w szkole hotelarsko-gastronomicznej. Na dworcu Gdynia Główna z Kasią, koleżanką z klasy, wsiadają w pociąg na Półwysep Helski. Zatrzymują się w domu wczasowym Neptun wJuracie, mama Kasi jest tam kierowniczką. W Neptunie Bożena poznaje przyszłego męża, który pracuje jako elektryk. Jeszcze